W czarnych nastrojach przebiegają wybory na urząd premiera państwa żydowskiego. Panuje powszechne przekonanie, że niezależnie od wyniku głosowania, powstanie palestyńskie będzie trwało. Wybory zbojkotowali izraelscy Arabowie.

Zdecydowanym faworytem w dzisiejszych wyborach na urząd premiera w Izraelu jest przywódca prawicy Ariel Szaron, który walczy z dotychczasowym szefem rządu Ehudem Barakiem. Według sondażu opublikowanego wczoraj przez jeden z izraelskich dzienników na Szarona chce głosować 56 procent wyborców, natomiast na Baraka 38 procent. W przeciwieństwie do krajów europejskich w Izraelu wybory tradycyjnie już mają wysoką frekwencję. Ocenia się, że tym razem z tego prawa skorzysta ponad 80 procent uprawnionych. Zdaniem psychologów tak wysoki udział w głosowaniu świadczy nie tylko o wysokiej świadomości politycznej, ale także o dającym o sobie znać poczuciu zagrożenia. Na razie frekwencja wyborcza przekroczyła 12 procent. Wyborczy wtorek jest jednak dniem wolnym od pracy, więc ludzie wykorzystują to, żeby dłużej pospać. Z praktyki wiadomo, że większość wyborców pójdzie głosować po południu lub wieczorem. Lokale wyborcze zamknięte zostaną o 22 czasu miejscowego. W tej chwili widać już wyraźnie, że wybory bojkotują Arabowie izraelscy, którzy dystansują się zarówno od Ehuda Baraka jak i Ariela Szarona. W arabskim sektorze w północnym Izraelu głosowali na razie tylko policjanci pilnujący lokali wyborczych. Natomiast Hasydzi w jednej z miejscowości nie chcą głosować ponieważ w komisji wyborczej siedzi kobieta. Posłuchaj relacji korespondenta sieci RMF FM w Tel Avivie, Elego Barbura:

Tymczasem jak ostrzega premier Libanu Rafika Hariri zwycięstwo kandydata prawicy Ariela Szarona w wyborach będzie zagrożeniem dla pokoju na Bliskim Wschodzie. Hariri, który przyjechał z wizytą do Tokio, oświadczył, że zarówno przeszłość Szarona, jak i jego wypowiedzi w toku kampanii wyborczej, nie rokują powodzenia izraelsko-arabskim procesom pokojowym: "Głosowanie na Szarona oznacza zwycięstwo tego obozu w Izraelu, który uważa, że jest w stanie zagwarantować państwu bezpieczeństwo i stabilizację bez zawierania pokoju z arabskimi sąsiadami, zwłaszcza z Palestyńczykami. Szaron na stanowisku premiera Izraela będzie krokiem wstecz w procesie pokojowym na Bliskim Wschodzie". Nazwisko Szarona w Libanie wiązane jest powszechnie z masakrą w obozach palestyńskich przed prawie dwudziestu laty. We wrześniu 1982 roku, w trzy miesiące po wejściu armii izraelskiej do Libanu, żołnierze pozwolili miejscowej chrześcijańskiej milicji na wkroczenie na teren obozów palestyńskich Sabra i Szatila i dokonanie tam masakry setek ludzi. Szaron był wówczas izraelskim ministrem obrony. Część Arabów do dziś nazywa generała "rzeźnikiem z Bejrutu".

Szaron ma większe poparcie

Choć Ehud Barak nie traci nadziei na zwycięstwo, to wszystko wskazuje na to, że nowym premierem zostanie przywódca konserwatywnej opozycji Ariel Szaron. Jeśli wygra Szaron, to i tak na razie nie wygląda na to, żeby zmiany były poważne. Wiadomo przecież, że proces pokojowy i tak uległ zahamowaniu a ostatnie rokowania w Tabie były głównie imprezą propagandową na rzecz Ehuda Baraka. W dodatku Szaron chciałby utworzyć wielką koalicję z Partią Pracy Baraka. Mimo to sukces wyborczy Szarona będzie wstrząsem psychologicznym. Palestyńczycy rozczarowani są Barakiem ale boją się sukcesu Szarona. Istnieje obawa, że ekstrema palestyńska głównie islamiści dokonają dziś zamachów bombowych w Izraelu. Dżichad zapowiedział wczoraj, że wznowi falę terroru właśnie w centralnym Izraelu, dlatego Strefa Gazy i Zachodni Brzeg objęte są dziś ścisłą blokadą wojskową. Przedwczoraj wojsko zastrzeliło islamistę, który z 15-kilogramową bombą chciał się przedostać z Autonomii do Izraela. Zagrożenie nie jest więc czczym wymysłem.

Szarona popiera o 20 procent więcej Izraelczyków, niż premiera Baraka. Mimo to Barak podkreśla, że tylko on może pomóc przywrócić pokój na terenach objętych zamieszkami: "To ostatni moment, by Izraelczycy się zastanowili zanim pójdą do lokali wyborczych. Muszą wiedzieć, co leży w ich interesie: zaprzestanie konfliktu z Palestyńczykami, wypowiedzenie wojny terroryzmowi, polityczna stabilizacja i określenie granicy między Izraelem i Palestyną. To wpłynie na poprawę wzajemnych relacji Izraela i Palestyny" - przekonuje premier Ehud Barak. Apel prawdopodobnie nie przyniesie jednak rezultatu. Komentatorzy w Stanach Zjednoczonych uważają zwycięstwo prawicowego kandydata Ariela Szarona za przesądzone i zastanawiają się już nad perspektywami pokoju na Bliskim Wschodzie za rządów nowego premiera.

Będą pracować razem

Zgodnie z opinią komentatorów dzisiejsze głosowanie może zdecydować o losach pokoju na Bliskim Wschodzie. Przywódca konserwatywnego Likudu, Ariel Szaron zapewnia, że jeśli zwycięży, to będzie dążył do utworzenia rządu jedności narodowej z Partią Pracy dotychczasowego premiera Izraela. Zdaniem doktora Ruwen Pinchasa z Uniwersytetu Nauk Strategicznych w Tel Avivie Szaron nie ma innego wyjścia. "Lider prawicy chce utworzyć wielką koalicję, bo zdaje sobie sprawę z tego, że w dzisiejszych wyborach nie zostanie wyłoniony nowy parlament, a w obecnym Knesecie nie ma jednolitej większości. W takich warunkach trudno jest rządzić - o czym można się było przekonać podczas ostatniego półrocza rządów Baraka. Poza tym, Szaron wie, że jego wizerunek za granicą nie jest najlepszy. Szansą na jego poprawę jest współrządzenie z Barakiem. W takim gabinecie, tekę ministra obrony dostałby właśnie Ehud Barak, a szefem dyplomacji zostałby popularny na świecie, Szimon Peres." Według doktora Ruwena Ariel Szaron będzie kontynuował politykę swojego poprzednika, ale pod warunkiem, że uda mu się utworzyć koalicję z Partią Pracy.

foto EPA

14:40