Premier Donald Tusk zapowiedział w swoim pierwszym expose, że "naczelną zasadą rządu będzie stopniowe obniżanie podatków". Wyszło jak wyszło, dopadł nas kryzys. "Cham się uprze i mu daj! No skąd wezmę, jak nie mam" - pomyślał szef rządu razem z ministrem finansów Jackiem Rostowskim i podatki podnieść musiał: od VAT-u, przez składkę rentową, do akcyzy na paliwa i papierosy.
Kryzys jednak - pamiętajmy - dotknął nie tyle Polski co Europy. To kraje kapitalistyczne, które być może mają plusy, jednak rozchodzi się o to, żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów! Rząd musiał więc odpuścić i kolejną swoją obietnicę: zapowiedziane przez premiera na forum ekonomicznym w Krynicy wejście do strefy euro w 2011 roku. Nie mieszajmy przecież myślowo dwóch różnych systemów walutowych! Euro nie złoty. Nie bądźmy Peweksami! Nasz złoty lepszy, bo to waluta na miarę naszych możliwości.
Przez te pięć lat rząd i Ministerstwo Finansów hołdowało także zasadzie, że każdy kilogram obywatela z wyższym wykształceniem szczególnym dobrem narodu. A skoro ktoś ma wykształcenie, to trzeba mu pomagać! Jacek Rostowski znalazł sposób i na to. Odebrał pisarzom i naukowcom 50-procentową ulgę podatkową, wprowadził także 5-procentowy podatek VAT na książki.
Na absurd zakrawa także fakt, że pięć lat temu Platforma Obywatelska reklamowała się jako partia wybitnie proprzedsiębiorcza. Jak wyszło? Najlepiej świadczą o tym najnowsze badania Głównego Urzędu Statystycznego.
Za rządów Donalda Tuska najgorzej wiodło się przedsiębiorcom. Od 2007 roku ich pensje wzrosły średnio o 13,2 procent. Nie ma jednak co się cieszyć, bo w tym czasie inflacja, czyli wzrost cen w sklepach i na stacjach benzynowych, wyniósł 18 procent. Realnie więc osoby - pracujące na własny rachunek - straciły, bo stać je na coraz mniej. Już bardziej opłacało się zostać rencistą. W tej grupie średni wzrost wynagrodzeń na przestrzeni ostatnich pięciu lat to aż 27,6 procent.
I jak tu wierzyć premierowi?