Sprowadzenie przedstawionej przez wicepremiera Gowina propozycji wprowadzenia w Polsce tzw. głosowania rodzinnego do zaledwie populistycznej i chybionej inicjatywy byłoby nieeleganckie. Dlatego warto uważniej przyjrzeć się jej uzasadnieniu i usterkom, które też ją do tego sprowadzają, ale przynajmniej rzeczowo.
Pomysł głosowania, w którym każdy z rodziców/opiekunów niepełnoletnich dzieci poza swoim dysponuje też połową głosu, oddawanego w ich imieniu nie jest nowy. Ma grubo ponad sto lat i opisywany jest terminem "Demeny voting", od nazwiska francuskiego demografa Paula Demeny’ego. Sęk w tym, że mimo długiej historii i powszechnej znajomości wśród teoretyków wciąż jeszcze nie został wprowadzony przez żadne z państw na świecie. Ktokolwiek poważnie rozważał zastosowanie Demeny voting - rezygnował. Być może z powodów, wymienionych poniżej.
Zwolennicy pomysłu podkreślają, że jego wprowadzenie poszerza udział w polityce dzieci, a więc tych, których z czasem zaczynają dotyczyć efekty wyborów. Krytycy natychmiast jednak odpowiadają, że nic podobnego - ponieważ głosują dokładnie te same osoby, co w klasycznym modelu demokratycznym - pełnoletni obywatele, Demeny voting powiększa najwyżej liczbę oddanych głosów i wprowadza do nich ułamki. Co więcej, nowy model wręcz w oczywisty sposób promuje nie tyle wielodzietność, co partie populistyczne, które najwięcej obiecają dysponentom dodatkowych głosów - posiadaczom dużej liczby dzieci. Wielodzietność nie jest więc efektem wprowadzenia głosowania rodzinnego, ale wręcz przeciwnie - jego przyczyną.
Przy świadomości, że w imieniu dzieci/podopiecznych ostatecznego wyboru przy urnie tak czy inaczej dokonywaliby rodzice, wszelkie argumenty o tym, że politycy więcej uwagi zaczną przez to poświęcać przyszłym pokoleniom i z większą uwagą wysłuchają racji swoich dzieci trzeba wprost uznać za bałamutne. Po pierwsze - dlaczego mieliby to robić, skoro i tak głos decydujący nadal będzie w rękach pełnoletnich, po drugie - skąd domniemanie, że politycy dziś tych racji nie wysłuchują? Czy wszyscy są bezdzietni, albo z innych powodów los przyszłych pokoleń jest im obojętny?
Przedstawiając ten sam pomysł głosowania rodzinnego w 2013 ówczesne ugrupowanie Jarosława Gowina stwierdziło, że "głosowanie rodzinne jest proste do wdrożenia i nie rodzi większych problemów proceduralnych". Śmiem w to potężnie wątpić, i to nie tylko dlatego, że wymagałoby po pierwsze zmiany konstytucji (!). Nie chodzi także o wprowadzanie do pracy komisji wyborczych głosów "połówkowych", oddawanych w imieniu dzieci. Chodzi raczej o kilka kwestii nierozstrzygniętych i kilka wręcz nierozstrzygalnych, jak się zdaje, bez naruszania podstawowych zasad demokratycznego państwa:
- Kto na przykład po wprowadzeniu głosowania rodzinnego będzie w wyborach reprezentował sieroty? Dyrektor domu dziecka? Czy może nikt, skoro przekazanie ich głosów urzędnikowi wręcz razi każdego rozsądnie myślącego człowieka? A jeśli nikt - to dlaczego? Czy nie wystarczy krzywda losu, w wyniku której dzieci zostają sierotami? Dzieci mające rodziców/opiekunów byłyby w wyborach reprezentowane, a sieroty nie?
- Kto miałby głosować za dzieci, których rodzice się rozwiedli i zawarli kolejne związki? Obecni opiekunowie (macocha, ojczym), czy rodzice rzeczywiści, biologiczni? Kto będzie o tym rozstrzygał?
- Ile procent głosu dziecka przypadałoby samotnej matce? Połowa, czy cały. W wypadku wdowy zapewne cały. A w wypadku osoby, żyjącej w jak dotąd legalnym tzw. wolnym związku - połowa? A dlaczego? Pozbawimy konkubentów i ojców takich dzieci prawa do ich reprezentowania w wyborach? Nawet jeśli przyniosą wyniki badań, potwierdzające ich ojcostwo? Dobrze, możemy tak, ale co wtedy z połową głosu, przypadającego biologicznemu ojcu i faktycznemu opiekunowi, tyle że nieformalnemu? Dziecko z konkubinatu ma mieć tylko połowę pełnego głosu? A dlaczego?
- Co w sytuacji, kiedy nieletni, za którego po połowie głosują rodzice - sam zostaje rodzicem? Nie udawajmy, że to się nie zdarza. Jeśli 17 latek ma dziecko z 16-latką - głosuje on sam, czy nadal jego rodzice? I ci jego i jej rodzice jako dziadkowie głosują mając jeszcze po 25 proc. głosów jego dzieci? Jakoś to trzeba rozwiązać. Jak?
- Jak byłyby reprezentowane w wyborach dzieci obcokrajowców, którzy nie mają prawa udziału w wyborach w Polsce? Ojciec-Polak oddaje 50 proc. głosu w ich imieniu razem ze swoim głosem. Co dzieje się z drugą połową głosu matki-Francuzki, która nie przyjęła polskiego obywatelstwa? Gdzie podziewa się połowa głosu dziecka Polki i Szkota?
- Jak wreszcie miałyby być w głosowaniu rodzinnym traktowane dzieci poczęte? We wszystkich opisanych powyżej okolicznościach? Czy samo bycie w ciąży upoważnia matkę do oddania w wyborach dodatkowej połowy głosu? Wskazanego przez nią ojca również?
Dziś prawo do głosowania opisuje art. 62 pkt 1 konstytucji: Obywatel polski ma prawo udziału w referendum oraz prawo wybierania Prezydenta Rzeczypospolitej, posłów, senatorów i przedstawicieli do organów samorządu terytorialnego, jeżeli najpóźniej w dniu głosowania kończy 18 lat - reguła prosta, jasna dla wszystkich, niekontrowersyjna i nie wymagająca interpretacji. Niezostawiająca przy tym pola do wprowadzania głosowania rodzinnego.
Do wprowadzenia Demeny voting oczywiście może jednak dojść - jeśli np. w zapowiadanym na jesień przez prezydenta referendum konstytucyjnym zostanie zadane pytanie, czy obywatele sobie tego życzą, a obywatele potwierdzą, że chcą. Wtedy władze, jeśli wyniki referendum będą wiążące (bo weźmie w nim udział więcej niż 50 proc. uprawnionych) - będą do wprowadzenia głosowania rodzinnego zobowiązane. Jeśli w referendum zagłosuje mniej niż połowa uprawnionych - zobowiązania nie będzie, ale będą pewnie podstawy, by jednak spróbować.
Zanim to jednak nastąpi i staniemy przed wyborem a głosować za dzieci czy nie - warto będzie przemyśleć odpowiedzi na postawione powyżej pytania.