Żyję w aglomeracji liczącej ok. 2 milionów mieszkańców. Szczerze mówiąc nie posunąłbym się raczej do nazwania wszystkich wspólnotą - nie ma siły, żeby znać wielu członków tej rzeszy. Uświadomiłem sobie jednak, że do poczucia wspólnoty z innymi wstarczą drobne incydenty obrazujące szczegóły tych relacji. Nie trzeba do tego znajomości imion czy nazwisk, wystarczą twarze.
Na środku podwórza między blokami siedzi na ławce ogorzały facet, który... no nie wygląda na bywalca biblioteki czy filharmonii. Obok niego - kufel z piwem. Tak, pełnowymiarowy szklany kufel. Najbliższy taki można pewnie znaleźć w knajpie oddalonej o kilkaset metrów. Siadam na ławce obok. Po chwili gość grzecznie zagaduje, czy nie mam zbędnego papierosa. Mówię, że nie mam, a przy okazji dodaję "Szacun za ten kufel. Pełne uznanie".
Sąsiad błądzi przez chwilę wzrokiem po huśtawkach naprzeciwko i mówi: "Bo wie pan, nie lubię z gwinta czy z puszki". "Jasne" - mówię - "Mnie nie przeszkadza, ale jak pan chce. Mnie by się nie chciało nosić". Chwilę obaj błądzimy wzrokiem. "Jedni się śmieją, innym przeszkadza" - mówi facet i dodaje: "A inni, tak jak pan, mówią, że w porządku". Dopija, chowa kufel, życzymy sobie miłego popołudnia i odchodzi.
Oczywiście facet naruszył pewnie jakieś przepisy, oczywiście nie jest też wzorem dla młodzieży. Jakaś dziwaczna sympatia mi po tym spotkaniu jednak została, a poczucie naruszania jakichś norm współżycia - nie.
Zakup ziemniaków na straganie w plenerze. Wchodzę pod zadaszenie, obejmujące kilka skrzynek z warzywami, za umowną ladą - pusto. "Słucham, co podać?" - pada znikąd pytanie. "Nie wiem, gdzie pan jest, pokazałbym" - mówię, na wszelki wypadek wskazując ręką. "W biurze jestem!" - mówi głos, którego szczupły właściciel wysuwa się właśnie spod skrzynek. Zadaszenie po jego stronie nie chroni przed słońcem, więc kucał pod skrzynkami. "Cypryjskie czy polskie?" - pyta, dowodząc, że kontaktu z rzeczywistością nie tracił. "Polskie. A o biurze zapomniałem" - odpowiadam. Uśmiechamy się obaj bez dopowiadania czegokolwiek. Pakuję ziemniaki i patrzę jak straganiarz wraca do "biura". Ot, zabawna historia, budząca sympatię bez żadnych podtekstów.
Parę metrów dalej sklepik papierniczo-pasmanteryjno-zabawkarski. Popyt na szydełka i fizelinę jest stosunkowo niewielki, sklep jest więc zwykle pusty. Zajrzałem tam kiedyś, żeby zapytać o wkłady do tzw. ołówkow automatycznych. "Czeskich?" - upewniła się starsza pani mierząc mnie zza lady krytycznym wzrokiem - "A jakie pan chce, twarde, miękkie?"
Wyczuwam, że pytanie jest prowokujące, a opinia na mój temat właśnie się formułuje. "Na początek pewnie HB, ale może być coś miększego, chociaż nie więcej niż 2B", bo tylko do pisania notatek" - mówię.
Egzamin chyba zdałem. Pani dzieli się paroma uwagami na temat niezniszczalności czeskich ołówków, rewanżuję się opowieścią, że znalazlem właśnie takie, na których jest jeszcze napis "Czechoslovakia", czyli mające ze 40 lat. Umawiamy się, że pani zamówi jeszcze te współczesne, produkowane po tym, jak produkcję przejęła firma z Niemiec. Parę tygodni później jeden taki kupuję ("To nie są tanie rzeczy" - ostrzegała pani - są po 14,80! "Przyjdę, jak sobie uskładam" - odpowiadałem).
Po kilku dniach się rozleciał, na co oboje zareagowaliśmy spontaniczną sesją spostrzeżeń o tym, jak solidnie kiedyś produkowano detale. Czuję, że nieraz tam jeszcze zajdę.
Mamy w dzielnicy kilka hipermarketów. W wielu z nich pracują osoby, z którymi kontakt się zapamiętuje. Żona uzyskała kiedyś radę od jednej z ukraińskich kasjerek - jeśli oboje korzystamy z aplikacji sklepu, to żeby ją wykorzystać pełniej, kiedy zakupy robi tylko jedno z nas - można posłużyć się screenem aplikacji, przysłanym przez to drugie. Wtedy korzysta się z dwóch kont, a nie z jednego. Sprawdziliśmy - działa.
Zgłębiając zagadnienie zniżek i promocji natrafiliśmy też na zjawisko jebonu. Nazwa jebon, mimo osobliwego brzmienia nie oznacza niczego kontrowersyjnego. To okazjonalna zawarta w aplikacji zniżka, która po odjęciu ukraińskiej wymowy brzmi tak, jak wygląda w polskim zapisie: e-bon. To także wynik wpływu, jaki na kształt dzielnicy mają powszechnie tu mieszkający obywatele Ukrainy. Jebon nie brzmi może wystarczająco dostojnie, ale jako zjawisko współtworzące polsko-ukraińskie relacje - z pewnością istnieje.
Rano wszyscy razem tkwimy razem w korkach w drodze do centrum. Prawie wszyscy dość agresywnie próbujemy zajechać drogę pozostałym i nie wpuszczamy się nawzajem. Kiedy jednak z sąsiedniego pasa pakuje nam się przed maskę zagubione auto z Podlasia czy Dolnego Śląska - wpuszczamy je przed siebie. Co więcej, kiedy robi to kierowca przed nami - machamy zwyczajowo rękami z irytacji, ale jeśli się później zrównamy i nawiązujemy kontakt, on mówi gestami "no co, nie jest stąd, pogubił się, to go wpuściłem" a my wzruszamy ramionami mówiąc: "OK".
Irytują mnie ustępujący i... sam to robię.
Zdarza się, że pomyłkę na niekorzyść sklepu ktoś długo wyjaśnia głuchoniememu kasjerowi, tracąc cenny czas i działając wbrew własnym interesom, ale uczciwie. To nie pasuje do naszego dość paskudnego wizerunku, ale się czasem trafia.
Bywa też, że pomagamy sobie ot tak. Kiedy opiekujący się dzieciakami ojciec na spacerze nie ma wystarczającej liczby rąk, żeby - prowadząc wózek - dopilnować 5-latka trzymając jednocześnie jego nieporęczny rowerek - bywa, że ktoś podaruje mu troczek czy sznurek, żeby połączyć kłopotliwe elementy. Od ręki, od razu słysząc: "Nie ma za co".
Powyżej opisane impresje to ledwo wycinek rzeczywistości. Dość powszechne jest jednak poczucie wyobcowania, zaniku tradycji, więzi społecznych, zarówno rodzinnych jak lokalnych. Z uważnego przyjrzenia się najbliższemu otoczeniu może jednak wynikać, że to obraz przesadzony.
Nie twierdzę, że wszyscy jesteśmy fajni. Nie jest to też optymistyczna prognoza dla przyszłości wspólnot lokalnych, narodowych czy ludzkości jako całości. Ale może w najbliższym otoczeniu najłatwiej nam zobaczyć, że jednak tworzymy wspólnotę?