Przyzwyczajam się do myśli, że PiS zawsze już pozostanie opozycją i nigdy nie będzie rządzić. Ciekawe tylko, czy i wyborcy Prawa i Sprawiedliwości mają świadomość, że swoimi głosami wspierają partię, która nie ma zamiaru wygrywać wyborów.
To, że PiS wyraźnie różni się od innych partii nie ulega wątpliwości. Wśród licznych różnic najistotniejsza, bo świeżo i w oczywisty sposób ujawniona wydaje się jedna – PiS nie jest partią, która tak jak inne – stara się pozyskiwać wyborców i wygrywać wybory. Jest wręcz odwrotnie – z partii wyrzucani są ludzie, którym udało się zdobyć dla niej największe w historii poparcie. Nie ideologicznymi rojeniami i tworzeniem modeli "liberalna kontra solidarna", "uczciwi kontra układ", tylko ciężką pracą wokół pozbawionego słówka "kontra", zgrabnego hasła "Polska jest najważniejsza".
Idiotyczne uzasadnienie wyrzucania tych ludzi – działanie "na szkodę partii" – może przejść przez usta wyłącznie komuś, kto znakomicie wie, że ich pozostanie w partii dawałoby jej szanse na wygrywanie wyborów. Obecność Kluzik-Rostkowskiej, Migalskiego, Jakubiak czy Ołdakowskiego pokazywałaby, że jest w PiS miejsce dla osób myślących niezależnie, poszerzałoby poparcie dla partii o wyborców to ceniących.
A partia sobie poszerzania poparcia dla siebie nie życzy, bo jej to niepotrzebne. Prezes PiS wie, że jego partia już nigdy nie sięgnie po władzę. Z co najmniej trzech powodów.
Powód pierwszy – niemożność. Katastrofa smoleńska zabrała prezesowi nie tylko brata, ale i trzon najbliższych współpracowników, dzięki którym PiS mógł działać sprawnie. 10 kwietnia zginął pierwszy garnitur polityków PiS, którego do dziś nikt nie jest w stanie zastąpić. Gdyby PiS wygrał wybory – nie miałby kim rządzić.
Powód drugi – spalone mosty. Działaniami podczas sprawowania władzy prezes Kaczyński osobiście pozbawił swoją partię jakiejkolwiek zdolności koalicyjnej, tj. możliwości nawiązania współpracy z kimkolwiek. Pomny doświadczenia LPR i Samoobrony, żaden polityk w Polsce nigdy nie zaufa PiS-owi na tyle, by podjąć z nim współpracę. Ta podejrzliwość otoczenia wyklucza zapewne nawet przyjęcie PiS-u do ew. koalicji rządowej przez liczebnie silniejszych partnerów.
Powód trzeci – dowód z wyborów. Na podstawie wyniku wyborów prezydenckich prezes PiS wie, że nawet dzięki poparciu liberałów, rzuceniu do pracy wszystkich sympatyków, głosząc umiarkowane hasła i w sprzyjającej mu emocjonalnie sytuacji społecznej - jego partia nie jest w stanie zdobyć samodzielnie większości, potrzebnej do rządzenia.
Skoro więc nie ma szans na rządzenie czy choć współrządzenie, a z ewentualnej wygranej i tak nie dałoby się zrobić użytku nie mając potrzebnych do tego kadr – prezes PiS nie zamierza wyborów wygrywać. Woli pozostać krytykiem, piętrzącym co rusz słowa o absolutnie absolutnych skandalach, niedopuszczalnych grzechach, socjotechnice nienawiści itp. tworach jego bogatego słowotwórstwa, pracowicie międlonych później przez usta kilkudziesięciu posłów PiS. Niepotrzebni mu do tego samodzielnie wyciągający wnioski liberałowie. A tacy, którzy mówią coś innego niż on sam – wręcz szkodzą. Wprawdzie nie partii, ale planowi pozostania w opozycji – pokazywaniem, że można inaczej, i że inaczej oznacza skuteczniej.
Właśnie dlatego obecne dwadzieścia parę procent poparcia ze strony twardego elektoratu ma dla prezesa PiS znaczenie większe, niż dwukrotnie większy wynik, osiągnięty dzięki wewnątrzpartyjnym liberałom.
W całym tym opisie sytuacji, związanej z usunięciem kolejnych osób z PiS, nic mnie nie oburza – PiS to partia Jarosława Kaczyńskiego i nikogo tam nie trzymają siłą. Jest tylko jedna rzecz, nad którą się zastanawiam; czy wyborcy PiS wiedzą, że oddając swój głos na tę partię, w gruncie rzeczy głosują za zawodowym krytykanctwem. Za partią, która nawet wiedząc jak można osiągać istotny sukces - nie próbuje walczyć o realizowanie swoich haseł, a wręcz przeciwnie – pozbawia się szans na to.