Pomysł budowy przez PSL nowej koalicji daje się zrozumieć tylko w kategoriach aparatu partyjnego ludowców. Przykra prawda jest zaś taka, że po tym, jak PiS ukradł im głosy wsi, liderzy PSL postanowili też ograniczyć swoje wpływy w miastach.
Polskie Stronnictwo Ludowe od kilku już kadencji zmaga się z przekraczaniem progu wyborczego. W 2005 r. ludowcy zdobyli 6,96 proc. głosów, w 2007 r. - 8,91 proc, w 2011 r. - 8,36 proc, w 2015 r. zaledwie 5,13 proc. O ile w 2007 r. na PSL głosowało 1 mln 437 tys. wyborców, o tyle w 2011 już o ćwierć miliona mniej, a w 2015 r. elektorat ludowców skurczył się do niecałych 780 tysięcy wyborców w całym kraju.
Po przeliczeniu liczby głosów na miejsca w Sejmie liczba zdobytych przez PSL mandatów wynosiła w tym czasie kolejno 31, 28 i w 2015 r. zaledwie 16.
Od kilkunastu lat widać więc wyraźną tendencję spadkową poparcia dla PSL, zauważalną nie tylko dzięki niekorzystnej dla małych ugrupowań metodzie d'Hondta, którą głosy przeliczane są na mandaty, ale też obiektywny spadek głosujących na PSL - o niemal połowę (z prawie 1,5 mln w 2007 r. do niecałych 780 tysięcy w 2015 r.).
A wszystko to nastąpiło jeszcze zanim władzę objęło PiS, które do dziś przejęło już niemal trzy czwarte elektoratu wiejskiego.
W ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego startujący z wspólnej listy Koalicji Europejskiej kandydaci PSL zdobyli zaledwie 4,55 proc. głosów. Gdyby to były wybory do Sejmu, a ludowcy poszli do nich samodzielnie - nie przekroczyliby 5 proc. progu wyborczego i nie mieliby ani jednego posła.
Liderzy PSL krótkowzrocznie i nieco histerycznie potraktowali ten wynik jako skutek wejścia do Koalicji Obywatelskiej, zupełnie jakby nie istniały obiektywne, mierzalne i występujące od kilkunastu lat, przedstawione wyżej powody spadku ich poparcia. Poczuli się zobowiązani do nagłego zaradzenia czemuś, co dzieje się od lat, i z czego od lat powinni zdawać sobie sprawę.
Nie istnieją żadne dane, które mogłyby potwierdzić, że nie współtworząc Koalicji Europejskiej, a startując samodzielnie PSL uzyskałby w wyborach europejskich wynik lepszy niż go osiągnął. W wyborach do PE w 2014 r. na kandydatów PSL głosowało 480 tys. Polaków. Ludowcy zdobyli wtedy 4 mandaty (w 2019 r. trzy), trzeba jednak pamiętać, że do urn poszło wówczas niespełna 24 proc. uprawnionych, a nie ponad 45 proc. I to nie KE z PSL-em zmobilizowała do takiej aktywności swoich wyborców, a zrobiło to Prawo i Sprawiedliwość.
Władze PSL wzięły za osobistą porażkę coś, co musiało nastąpić niekoniecznie z powodu ich błędów. Nie mając wpływu na propagandę publicznych mediów, jawne kupowanie wyborców dodatkowymi emeryturami i zapowiedziami kolejnych wypłat, czy to z tytułu 500+ czy dopłat do hodowli w oczywisty sposób byli w sytuacji gorszej niż PiS. Prawo i Sprawiedliwość nie tylko zapowiadało, że da, ale też mogło pokazać, i dobitnie pokazywało, że już dało, i zapowiadało więcej.
Wejście do Koalicji Europejskiej mogło też zrażać wyborców wiejskich tym, co nieznośne nie tylko dla nich - gładkim potokiem wymowy wyrobionych telewizyjnie krawaciarzy-współkoalicjantów. Dość powiedzieć, że nie cała wina za kiepski wynik ludowców obciąża ich samych.
Chęć działania wzięła jednak górę nad rozwagą. Wystarczyły wzmianki o poszerzeniu koalicji o Wiosnę Roberta Biedronia, by PSL wykorzystał to jako pretekst do ideologicznego sprzeciwu i wystąpienia z koalicji.
Stanowcze "Jeśli z Biedroniem, to bez nas" daje się zrozumieć na poziomie intencji. Jest jednak daleko przedwczesne, choćby dlatego, że lider Wiosny najwyraźniej wcale nie zamierza łączyć sił z Platformą, Nowoczesną i SLD. Trudno mu się zresztą dziwić, skoro powodzenie jego projektu oparte jest na kłusownictwie na ich terenach wyborczych, a los Wiosny nader szybko mógłby zacząć przypominać szamotaninę nieszczęsnej Nowoczesnej, która prawdopodobnie zatraci za chwilę samodzielność.
Podstaw do twierdzenia, że Wiosna wejdzie w porozumienie z PO, SLD i resztkami Nowoczesnej najzwyczajniej nie ma, a jeśli ktoś o nich mówi, to wyłącznie emocjami. Opieranie na tym działania tak stanowczego jak samodzielne tworzenie przez PSL Koalicji Polskiej wydaje się mocno przedwczesne.
Kolejne wybory dowodzą, że coraz bardziej krzepnie podział sceny politycznej na dwa podstawowe obozy. Jest między nimi miejsce na kilkuprocentowe partie, nazywane ze sporym zadęciem "trzecimi siłami". Jeśli jednak PSL zamierza taką siłę stworzyć, to musi się zmierzyć z nieprzyjemnym faktem - takich "trzecich sił" jest już przynajmniej kilka.
Po pierwsze, jest nią ewidentnie Wiosna. Po drugie - konstelacja ugrupowań narodowych Konfederacja. Po trzecie - wciąż istniejący antysystemowcy z Kukiz'15. Po czwarte wreszcie - nadal mająca swój urok dla kilku procent wyborców Lewica Razem.
Które z tych środowisk miałoby zasilić tworzoną przez PSL nową koalicję? Jakie byłoby oblicze takiego tworu? Chadecka Lewica Razem? Centrowa Konfederacja? Kukiz systemowy jak od dekad PSL? Narodowa Wiosna?
Ludowcy mówią o pozyskaniu bezpartyjnych samorządowców, ale dokładnie ten sam zamiar przypisywany jest Donaldowi Tuskowi, bez wątpienia przecież związanemu z koalicją tworzoną przez PO. Czy mamy w kraju aż tylu bezpartyjnych samorządowców? I co zostanie z ich bezpartyjności, kiedy wejdą do koalicji z ewidentnie partyjnym PSL-em?
Na "trzecie siły" wg wyniku ostatnich wyborów przypada ok. 20 proc. głosów. Jeśli podzielimy je proporcjonalnie między wszystkie potencjalne "trzecie siły" - 5-procentowego progu wyborczego nie przekroczy żadna z nich. Jeśli któraś zaś próg przekroczy - dla pozostałych zostanie do podziału mniej, zatem tym większa szansa na ich polityczny niebyt.
Przekładając to zaś na brutalne typowanie na użytek PSL - może lepiej byłoby mieć skromny udział w podziale mandatów w koalicji, niż samodzielnie wylądować pod progiem wyborczym i nie mieć ani jednego posła?