Wybory samorządowe za nami. W drugiej turze kandydaci popierani przez Koalicję Obywatelską nie dali szans przedstawicielom PiS, którzy przegrali walkę o prezydentury Gdańska, Krakowa, Szczecina, Kielc, Radomia i wielu innych miast. Mówienie jednak, że rządząca od 3 lat Zjednoczona Prawica poniosła klęskę, byłoby mocno przedwczesne.
Kiedy spojrzeć na wyniki wyborów całościowo - Prawo i Sprawiedliwość znacznie zwiększyło swój zasięg. Najlepiej widać to w sejmikach wojewódzkich, gdzie po wyborach samodzielnie może rządzić aż w sześciu, a nie jednym, jak dotąd. Kiedy do tego dodamy bardzo mocną pozycję w trzech innych, główny konkurent PiS - Koalicja Obywatelska wcale nie ma wielkich powodów do radości.
W miastach Koalicja Obywatelska wygrała albo wprost, albo dzięki kandydatom, których poparła przeciwko PiS. Dla głównego motoru Koalicji - Platformy Obywatelskiej te wyniki wcale nie są jednak takie okazałe. Trzeba pamiętać, że KO to właśnie koalicja, poza PO złożona także z Nowoczesnej, części środowisk lewicy, a powstrzymanie PiS udaje się też dzięki współpracy z PSL i lokalnym samorządowcami. PiS nie musi się z nikim dogadywać, a cała ta reszta - i owszem, a łatwe to nie jest.
Wczorajsza druga tura wyborów była tylko dogrywką po pierwszej, w której mieliśmy kilka nokautów, takich jak zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w Warszawie czy Hanny Zdanowskiej w Łodzi. Że ich konkurenci nie mają jednak większych szans, jak w drugiej turze Małgorzata Wassermann czy Kacper Płażyński - było oczywiste dla wszystkich, którzy uważnie śledzili ich notowania. Nawet zaś jeśli jakieś szanse mieli - dość poważnie nadwerężyły je poparcie premiera czy prezydenta.
Najważniejsze jednak, że kandydaci PiS-u w drugiej turze zdobyli poparcie 35, a czasem więcej procent wyborców. Podkreślam - w dużych miastach, a to zdecydowanie więcej niż kiedykolwiek. Tych 35, a czasem ponad 40 proc. głosujących pofatygowało się do urn, żeby poprzeć kandydatów bez szans. Zrobili to, podkreślam, w dużych miastach. A te miasta to tylko część całej głosującej Polski, do której te wielkomiejskie wyniki mają się nijak, bo tam globalnie wygrywa PiS. I to widać np. w sejmikach wojewódzkich.
Przed nami kolejne wybory: wiosną do Parlamentu Europejskiego, a za rok, jesienią - do Sejmu. Gdyby wyniki elekcji samorządowych przenieść w skali kraju wprost na wybory parlamentarne - Prawo i Sprawiedliwość znowu miałoby w Sejmie większość. Prawdopodobnie byłaby przełożyłoby się to na ilość mandatów większą niż dziś, choć może nie taką, żeby np. móc zmienić Konstytucję.
Wygląda na to, że tzw. szklany sufit dwudziestu pięciu-trzydziestu kilku procent, przez który przez lata PiS nie mógł się przebić - w wyborach samorządowych poszedł w górę. Dzięki trzem latom rządów Zjednoczonej Prawicy udało się go podnieść.
To właśnie powód, dla którego proklamowane przez anty-PiS zwycięstwo wcale nie musi wróżyć zwycięstwa w przyszłości.