Dzień po zakończeniu warszawskiej konferencji poświęconej Bliskiemu Wschodowi jej oficjalne efekty to zaledwie powołanie siedmiu grup roboczych i rekomendacja ponownego spotkania. Na razie sama konferencja przechodzi jednak do historii jako seria wizerunkowych katastrof, wtop, nieporozumień, przecieków i niekonsekwencji. I zostawia pytanie - czy było warto?
Podstawowe nieporozumienie, zauważalne na pierwszy rzut oka, to różnica między zapowiedziami a rzeczywistą treścią warszawskiego szczytu. Przez kilka tygodni poprzedzających samo wydarzenie polscy politycy wielokrotnie publicznie zapewniali, że "konferencja bliskowschodnia jest pokojowa i nie jest skierowana przeciw komukolwiek".
Już pierwszego dnia obrad tymczasem premier Izraela Benjamin Netanjahu po spotkaniach z przedstawicielami krajów arabskim zamieścił na Twitterze wpis, że rozmowy "dotyczyły wojny z Iranem". Po burzy jaką wywołał wpis został szybko usunięty, a Izrael przekonywał, że doszło do błędu w tłumaczeniu, a Netanjahu mówił po hebrajsku o "otwartych spotkaniach z najważniejszymi krajami arabskimi, które razem z Izraelem otwarcie rozmawiają o wspólnych interesach w zwalczaniu wpływów Iranu".
Amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo z kolei wprost oświadczył, że "nie da się osiągnąć pokoju i stabilności na Bliskim Wschodzie bez konfrontacji z Iranem. To po prostu niemożliwe". Do tego wiceprezydent USA Mike Pence stwierdził wręcz, że "poza nienawistną retoryką, irański reżim otwarcie opowiada się za kolejnym Holocaustem i poszukuje sposobów na jego przeprowadzenie".
Żadnej z tych wypowiedzi, które rozeszły się z Warszawy na cały świat lotem błyskawicy nie da się dopasować do wcześniejszych zapewnień o pokojowym charakterze konferencji i tym, że szczyt nie ma antyirańskiego charakteru.
Jeszcze przed rozpoczęciem konferencji szef amerykańskiej dyplomacji skompromitował swoją wiedzę o Polsce, mówiąc o "jednym z wielu dzielnych żydowskich partyzantów w Polsce, którzy ryzykowali życie, stawiając opór nazistowskiej machinie wojennej", jakim był wg niego Frank Blejchman. Problem w tym, że polski IPN od 2010 roku prowadzi w sprawie Blejchmana śledztwo, dotyczące jego zbrodni, popełnianych na członkach polskiego ruchu oporu w czasach, kiedy był funkcjonariuszem stalinowskiego UB.
Ten sam Mike Pompeo wezwał też w Warszawie "polskich kolegów, by poczynili postępy w zakresie kompleksowego ustawodawstwa, dotyczącego restytucji mienia prywatnego dla osób, które utraciły dobytek w czasie Holokaustu". W reakcji polska strona musiała sekretarzowi stanu przypomnieć, że restytucja mienia obywateli amerykańskich jest zamknięta od 1960 roku. Na mocy zawartej wtedy umowy z Polską rząd USA przejął na siebie wszystkie roszczenia w tych sprawach.
Amerykański wiceprezydent z kolei, przyjmowany przez Andrzeja Dudę w Belwederze, zapewne z dobrymi intencjami zakończył swoje wystąpienie słowami Lecha Wałęsy - "Trzymamy głowy wysoko w górze, ponieważ mimo zapłaconej ceny, wiemy, że wolność ceny nie ma". Samego Lecha Wałęsę Mike Pence nazwał zaś "wielkim polskim bohaterem", najwyraźniej nieświadom, że w obozie politycznym, który reprezentuje Andrzej Duda, taka ocena jest... dość odosobniona.
Dziennikarka stacji MSNBC w relacji z Warszawy oświadczyła, że w powstaniu w getcie Żydzi "walczyli przeciw polskiemu i nazistowskiemu reżimowi". Słowa doświadczonej dziennikarki zostały odebrane z oburzeniem jako szkalujące dobre imię Polski. Jeden z posłów zapowiedział zawiadomienie do prokuratury, MSZ zażądał przeprosin, IPN domagał się przeprosin na antenie TV, a "jeśli stacja tego nie zrobi, wszystko wskazuje na to, że wystąpimy z pozwem cywilnym".
Dziennikarka przeprosiła, jednak tylko na Twitterze, pisząc: "Wczoraj, prowadząc program, opowiadając o powstaniu w getcie warszawskim w 1943 roku, popełniłam błąd. Dla jasności - polski rząd nie brał udziału w tym przerażających czynnościach. Przepraszam za niefortunną niedokładność".
Przebywający w Warszawie Benjamin Netanjahu nie tylko posądzany jest o udostępnienie nagrania z mającej pozostać tajemnicą kolacji w Zamku Królewskim, gdzie wśród szefów dyplomacji krajów arabskich mówiono o "toksycznym" Iranie. Premier Izraela w rozmowie z dziennikarzami ze swojego kraju miał też oświadczyć, że "naród polski działał we współpracy z reżimem nazistowskim, by zabijać Żydów podczas Holocaustu" (wersja Jerusalem Post), bądź "Polacy kolaborowali z nazistami. I nie znam nikogo, kto kiedykolwiek zostałby pozwany za tego typu stwierdzenie" (wersja Haarec).
Na reakcje nie trzeba było czekać długo: rzeczniczka PiS niedługo później zapowiedziała, że za kilka dni partia zaproponuje "uchwałę ws. odpowiedzialności za holokaust wz. z niedopuszczalnymi wypowiedziami, które miały miejsce podczas konferencji bliskowschodniej". Prezydent Duda po północy oświadczył, że "jeśli wypowiedź Premiera Netanjahu brzmiała tak, jak podają media", gotów jest udostępnić rezydencję w Wiśle na spotkanie Premierów Grupy Wyszehradzkiej, która miała się odbyć 19 lutego w Jerozolimie. "Izrael nie jest w tej sytuacji dobrym miejscem by się spotykać, mimo wcześniejszych ustaleń" - napisał Andrzej Duda.
Potem nastąpiło dementi ambasady Izraela, twierdzącej, że "informacje podane przez 'Jerusalem Post' na temat wypowiedzi premiera Netanjahu są nieprawdziwe. Ambasador Anna Azari osobiście zapewniła "Byłam obecna przy briefingu premiera i nie mówił on, że polski naród kolaborował z nazistami, a jedynie że żadna osoba nie została pozwana do sądu za wspominanie o tych Polakach, którzy z nimi współpracowali".
Dziś rano ambasador Azari została wezwana do polskiego MSZ w celu złożenia wyjaśnień w sprawie publikacji izraelskiej prasy.
Czy w obliczu przytoczonych powyżej faktów zestawienie korzyści i szkód, jakie przyniosło Polsce współorganizowanie konferencji bliskowschodniej można uznać za korzystne? To fakt, że Polska nie miała wpływu na niemal żadne z opisanych, kłopotliwych wydarzeń.
Skoro go jednak nie miała - czy warto było ryzykować, że do nich dojdzie?