Żyję w kraju, który według słów szefa rządu, zagrożony jest zamachem stanu. Traktowałbym to śmiertelnie poważnie, gdyby nie to, że szef rządu dowiedział się o zagrożeniu z gazet, publikujących kompromitujące nagranie ministra, odpowiedzialnego m.in. za ostrzeganie przed zamachami stanu. I gdyby nie to, że minister ten nadal sprawuje swoją funkcję dla odkupienia własnego grzechu.
Jest w naszej rzeczywistości coś, co sprawia, że nawet najbardziej absurdalne wyjaśnienia są akceptowane jako zrozumiałe, pod warunkiem, że zostaną oficjalnie ogłoszone na konferencji. Nie dalej jak wczoraj z ust premiera cała Polska usłyszała przekaz z grubsza taki; nie wiadomo kto i nie wiadomo od jak dawna rejestrował z ukrycia rozmowy nie wiadomo kogo i nie wiadomo o czym. Nagrywani mogli być jednak ludzie ważni, także dla bezpieczeństwa państwa. Tymczasem szef rządu dowiedział się o tym nie od odpowiedzialnego za bezpieczeństwo szefa MSW, ale podobnie jak cała Polska - z gazety, która opublikowała dwie z takich rozmów, w tym jedną - szefa NBP i właśnie szefa MSW.
Mniejsza już o treść rozmowy, choć członek rządu określający sztandarowe Polskie Inwestycje Rozwojowe rymowanką "ch..., d... i kamieni kupa" wart jest osobnego obśmiania. Sęk jednak w tym, że ów kompromitujący się nie tylko infantylną rymowanką minister jest akurat tym, którego ustawowym zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa. Obywateli, państwa i jego administracji, w tym także sobie. Także przed podsłuchem.
Po dwóch dobach od ujawnienia kompromitacji premier zdecydował zaś, że sprawa jest na tyle poważna, że można ją uznać za próbę zamachu stanu. I że pierwszy za nią odpowiedzialny i jednocześnie pierwszy w niej poległy minister - otrzyma drugie życie, które ma przeznaczyć na złapanie odpowiedzialnych.
No bo przecież nie na uniemożliwienie zamachu, skoro już do niego dopuścił. Przypominam; od nie wiadomo kiedy nie wiadomo jak wiele rozmów nie wiadomo jak ważnych osób mówiących nie wiadomo co rejestrowane było przez nie wiadomo kogo. Premier nie tylko zaś nie podziękował już za współpracę ministrowi, który mimo odpowiedzialności za bezpieczeństwo wszystkich nawet sam siebie nie potrafił uchronić przed podsłuchem, czego spektakularnie dowiodły nagrania jego wynurzeń, ale nadal w jego pieczy pozostawił zabezpieczenie przed podsłuchem innych, w skali kraju.
Oczywiście rozumiem symbolikę pokuty, jaką ma zostawienie tego pasztetu na głowie ministra Sienkiewicza. Ma ona zresztą pewien staroświecki wdzięk, ujęty porzekadłem o tym, że kto piwa nawarzył, powinien je wypić.
Nie mogę jednak nie zwrócić uwagi na inną zasadę, przyjętą w społeczeństwie dla unikania kłopotów, np. z nadgorliwością; nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie. Szef MSW oczywiście nie jest sędzią, jednak szersze i powszechne zrozumienie tej zasady sprawia, że lekarze nie powinni operować członków rodzin, sędziowie powinni wyłączać się z rozpraw, jeśli cokolwiek łączy ich ze stronami, dziennikarze nie powinni pisać o sprawach, które dotyczą ich osobiście, a policjanci nie powinni prowadzić dochodzeń w sprawie swoich bliskich.
Dlaczego nie potrafiący zabezpieczyć przed podsłuchem siebie samego minister, odpowiadający za takie zabezpieczenie szeregu innych osób miałby mieć przywilej ścigania tych, którzy go przechytrzyli? Czy jest zdolny zrobić to bez emocji, które wpływają na sposób działania?
Nie posądzam znanego dotąd przeważnie z wyważonych sądów Bartłomieja Sienkiewicza o kierowanie się w działaniu wzburzeniem, czy pałanie chęcią zemsty.
Mam jednak świadomość, że niestety mogę się mylić.
Pamiętając zaś, że lekarze, sędziowie, dziennikarze i policjanci z natury sprawowanych funkcji też raczej nie kierują się złymi emocjami, a jednak w sprawach swoich i swoich bliskich działań nie podejmują, zastanawiam się - czy premier i minister Sienkiewicz też mają tę świadomość?