Aż 128 z 460 posłów kandyduje w wyborach do Parlamentu Europejskiego. To ponad jedna czwarta całego Sejmu. Ze sposobu, w jaki je wypełniają wynika, że obowiązki poselskie ich znudziły. Jaką więc mamy gwarancję, że tak samo nie znudzi ich posłowanie w Brukseli i Strasburgu?
Żadnej. Już sam fakt, że jedna czwarta posłów, ignorując wyrażoną kilka lat temu wolę wyborców, zbiera się do ucieczki, jest mocno kompromitujący. Gotów jestem uznać rację kilku, kilkunastu posłów, którzy uznawszy, że lepiej sprawdzą się w PE, rezygnują z zasiadania w Sejmie. Ale nie, kiedy jest ich cały przegubowy autobus.
Powszechnie uznawane jest istnienie tzw. "lokomotyw wyborczych" - osób, których nazwiska przyciągają uwagę wyborców, przy czym one same, nawet jeśli zostają wybrane - niekoniecznie z wyboru korzystają. Marszałek Adam Struzik, notorycznie "ciągnący" mazowieckie listy PSL, i nie tylko on - to tylko przykład tego dość cynicznego procederu. To nie jest niedozwolone. To tylko traktowanie wyborców jak stada słabo rozgarniętych baranów, podążających za liderem. Kto na takie osoby głosuje - podtrzymuje ten mechanizm. To jednak problem wyborców, nie państwa.
128 kandydujących posłów to jednak już jest problem państwa. Kandydowanie wymaga zwykle prowadzenia kampanii, a to nie pozwala się kandydatom wywiązywać z obowiązków poselskich. Efekt? W czasie posiedzenia Sejmu w ubiegłym tygodniu sala świeciła pustkami. Lider opozycji nie pofatygował się nawet na debatę o polityce zagranicznej - wybrał prowadzenie kampanii i konferencję w terenie. W głosowaniach, na które parlamentarzyści stawiają się zwykle, jeśli tylko są na miejscu - nieobecnych było ich około 60. Od tego czasu do wyborów Sejm po prostu się nie zbiera. Parlamentarzyści mają kilka tygodni wolnego na prowadzenie kampanii. Nawet komisje, które powinny pracować w tym czasie zbierają się rzadko i nielicznie.
Do obowiązków poselskich należy utrzymywanie kontaktów z wyborcami. Służy do tego sieć biur poselskich i zwyczajowo przeznaczony na to jeden dzień w tygodniu - poniedziałek. Sprawdziłem wczoraj, czy któregokolwiek z kandydujących do Parlamentu Europejskiego posłów da się zastać w biurze.
Nie udało się to w biurze podstawowym Małgorzaty Gosiewskiej z PiS - było zamknięte na głucho, mimo wywieszki, że jest czynne od 10 do 18. Byłem tam w południe.
W biurze Ryszarda Klisza, którego zresztą przez brak jakiejkolwiek informacji niemal nie sposób znaleźć, usłyszałem, że z posłem trzeba się najpierw umówić.
Strona internetowa kandydującego do PE z Bydgoszczy Jacka Rostowskiego ogłasza, że poseł pełni w biurze dyżur w poniedziałki między 10 a 12. Stosunkowo krótko, to jednak też nie ma większego znaczenia w obliczu poniższej rozmowy, przeprowadzonej z przemiłą panią przez domofon:
Dzień dobry! Czy zastałem pana posła Rostowskiego?
Nie, proszę pana, nie ma.
A dlaczego? Przecież jest pół do dwunastej?
Pan premier jest w terenie.
No, ale ma dyżur w tej chwili.
Proszę pana... terminy dyżurów są zmienne...
Ale na stronie internetowej są ogłoszone raz na zawsze. W tej chwili powinien być w biurze.
No ale... przykro mi, ale nie ma.
Bardzo podobną rozmowę, także przez domofon, przeprowadziłem chwilę później z równie miłą pracownicą biura poselskiego Twojego Ruchu, w którym urzęduje (teoretycznie) aż dwoje kandydatów do Parlamentu Europejskiego:
Czy zastałem panią poseł Nowicką, panią marszałek?
Oj nie, nie, nie. Nie ma niestety.
A nie powinna mieć dyżuru?
Oj wie pan co, nie wiem, bo ja jestem z biura pana posła Dębskiego, więc ciężko mi powiedzieć...
A pan poseł Dębski jest?
Nie, nie ma go w tej chwili...
Na koniec przypomnę: aż 128 posłów na Sejm zamiast zajmować się pracą posła, do której ich wybraliśmy prowadzi właśnie swoje kampanie wyborcze do zupełnie innego parlamentu. Żebyśmy ich wybrali znowu. Tam, gdzie skontrolowanie, jak pracują, będzie bardziej utrudnione, a wyjazdów - znacznie więcej.