Ktokolwiek twierdzi, że jest w Polsce zwyczaj powierzania teki premiera szefowi partii, która wygrała wybory - nie tylko nie zna Konstytucji, ale i historii. Czy jest zwyczajem coś, co w ciągu 22 lat i 7 kadencji Sejmu zdarzyło się dwa razy?
Podobne opinie to oczywiście echa oświadczenia Prezydenta, który po prostu stwierdził, że Konstytucja jemu przyznaje prawo wskazania kandydata na premiera po przeprowadzeniu wyborów. Tak po prostu jest.
Wczoraj jednak znów usłyszałem publiczne twierdzenie, że może nie ma na to przepisu, ale jest dobry obyczaj. Osoba tak twierdząca szerzej tego nie rozwinęła, a szkoda. Gdyby spróbowała, okazałoby się, że ten rzekomy „zwyczaj” po 1989 roku zastosowany został… dwa razy, włączając w to obecną kadencję Sejmu i premierostwo Donalda Tuska. Wcześniej, po wyborach w 2001 premierem został Leszek Miller. I to wszystko, cały zwyczaj.
Przed uchwaleniem obowiązującej od 14 lat Konstytucji szefem wygrywającej partii nie byli ani Tadeusz Mazowiecki po wyborach w 1989, ani Bronisław Geremek, który zrezygnował z tworzenia rządu po wyborach w 1991, ani Jan Olszewski, który rząd wówczas stworzył. Nie był także szefem partii, która zwyciężyła w wyborach w 1993 premier Waldemar Pawlak.
Pod rządami obecnej Konstytucji, uchwalonej 14 lat temu szefami partii, która wygrała wybory nie byli ani Jerzy Buzek jesienią 1997, ani Kazimierz Marcinkiewicz w 2005, choć obaj obejmowali urząd w dokładnie takiej sytuacji konstytucyjnej, jaką opisał Bronisław Komorowski.
W ciągu siedmiu ostatnich kadencji Sejmu i 22 lat rzekomy „zwyczaj” zastosowano dwa razy.
To co to za zwyczaj?
Mądrzenie się ludzi, którzy powielają wydumane opinie z powodu niedostatku wiedzy albo niechęci do Prezydenta wprowadza bałagan pojęciowy w zjawiska nie tylko jasno opisane w prawie, ale i przećwiczone. Szkoda, że ten "głuchy telefon" wciąż działa.