"Żeby się oczyścić, żeby to piętno, z którym do tej pory walczę, zrzucić, żeby zacząć normalne życie" - tak Mariusz Milewski z Fundacji "Nie lękajcie się" mówi w Popołudniowej rozmowie w RMF FM, dlaczego zdecydował się ujawnić po latach, że był ofiarą księdza-pedofila. "Miałem 9 lat, gdy zaczęło się to dziać. Trwało to ok. 9 lat" - mówi gość Marcina Zaborskiego. "Sam musiałem dojść do tego, że to nie jest moja wina, że to wina księdza. Nawet gdyby wtedy powiedział, to podejrzewam, że nikt by nie uwierzył" - twierdzi Milewski.
W 2012 roku próbowałem spotkać się z biskupem. Znał mnie, wiedział, kim jestem. Chciałem mu spojrzeć w oczy i powiedzieć, co się stało. Po 4 miesiącach próśb kierowanych do kurii udało mi się spotkać z biskupem. Biskup nie był zdziwiony. Ubolewał, powiedział, żebym w liście ze szczegółami opisał, co się działo. Ciężko było mi to opisać. Zbierałem się do tego tygodniami. W listopadzie 2012 roku list trafił do biskupa, zaczął się proces przygotowawczy w kurii - wspomina nasz gość. Byłem przekonany, że Kościół mi pomoże - dodaje. Zamiast tego, jak wspomina, był oskarżany przez kurię, że chce wyłudzić pieniądze. Sąd biskupi uniewinnił księdza, co innego zdecydował sąd cywilny. Ostatecznie po kilkuletnim procesie Sąd Najwyższy przyznał rację Milewskiemu. W końcu po 7 latach temu małemu chłopcu ktoś uwierzył, uwierzyła instytucja państwowa, nie kościelna - tak mówi Milewski. Przyznaje, że pogodził się z tym, że jest to historia, od której nie ucieknie. W 2015 roku, gdy wchodziłem do kurii, byłem strasznie rozemocjonowany, z wielką nienawiścią, bo nikt mnie nie słuchał. Teraz dwa tygodnie temu spotkałem się z biskupem Wiesławem Śmiglem, wchodziłem z wielkim spokojem, bo wiedziałem, że mi uwierzono, tylko nie był to Kościół - podkreśla.
Byłoby super, gdyby papież Franciszek wyciągnął konsekwencje wobec tych biskupów, którzy ukrywali (pedofilię w Kościele - przyp. red.) - mówił w internetowej części Popołudniowej rozmowy w RMF FM Mariusz Milewski. Działacz fundacji "Nie lękajcie się" i ofiara księdza-pedofila podkreślał, że "jeżeli są biskupi, którzy faktycznie działali i pomagali ofiarom, to nie mają sobie nic do zarzucenia". Ale mamy przykład nawet i z archidiecezji warszawskiej kard. Nycza, który ma na sumieniu ofiary księdza (pedofila - red.). I myślę, że gdyby miał sumienie, do dymisji już dawno by się podał - stwierdził. Jaką odpowiedzialność mogliby według Milewskiego ponosić duchowni? Nawet i karną - jeżeli była wiedza i jest do tej pory w wielu przypadkach i ona nie była zgłoszona do prokuratury, to wedle polskiego prawa powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności. My też patrzyliśmy z nadzieją na to, co się działo z Chile - cały episkopat podał się do dymisji. Tam zaczęło się coś dziać - ocenił.
Marcin Zaborski pytał swojego gościa również o to, kiedy ma się odbyć zapowiadane spotkanie przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Gądeckiego z ofiarami pedofilii. Sekretarz przewodniczącego nie wie. Mam dowody, są mejle, do których można zajrzeć. Jeśli ktoś jest sekretarzem, to ustala harmonogram spotkań arcybiskupa. A on o tym nie wie - mówił Milewski. Dostaliśmy informację, że będzie na wiosnę. (...) Apeluję, żeby ks. arcybiskup stanął i powiedział: tak, chcę się spotkać - dodał.
Marcin Zaborski, RMF FM: Mariusz Milewski z Fundacji "Nie lękajcie się" - skupiającej ofiary molestowania seksualnego - jest naszym gościem. Dzień dobry.
Mariusz Milewski: Dzień dobry.
Bywa pan jeszcze w kościele?
Bardzo rzadko, ale bywam.
Był czas, że pan bywał, był pan tam często, był pan ministrantem.
Tak, nawet bardzo długi czas byłem ministrantem.
Kiedy ksiądz zaczął pana zapraszać na plebanię, nikt tego nie widział, nikt nie pytał, nikt nie reagował?
Niestety nie. Dopiero teraz, jak ta cała afera wybuchła, to ludzie z mojej miejscowości... Faktycznie, coś się działo... Czyli tak naprawdę wiedzieli, ale nie reagowali. Czyli przypadki takie już znamy.
Ile miał pan lat, kiedy zaczęło się to już dziać?
9 lat.
A jak długo trwało?
Też około 9 lat.
To znaczy, że był pan w zasadzie już dorosłym człowiekiem, kiedy się to kończyło dziać...
Tak.
I wtedy, kiedy miał pan 9 lat, nikomu nic pan o tym nie powiedział?
Nikomu.
Nie wszyscy chcą mówić... Są ofiary, które rzeczywiście latami nie opowiadają o tym, co się stało, co się wokół nich dzieje. Dlaczego pan zdecydował się mówić?
Tylko dlatego, żeby się oczyścić, żeby tak naprawdę zacząć, można powiedzieć, normalne życie, żeby zostawić to, co było, co się zdarzyło w dzieciństwie, żeby się oczyścić z tego, żeby to piętno, z którym tak naprawdę jeszcze do tej pory walczę zrzucić. Ja sam musiałem dojść do tego, że to nie jest moja wina. To jest jednak wina księdza, nie moja. Ja bardzo długo biłem się z myślami: przecież jak powiem, to zaraz ludzie powiedzą, że jestem kłamcą, ksiądz robi wszystko, żeby jego dobre imię było uchronione, więc nawet gdybym wtedy powiedział, to podejrzewam nikt by mi nie uwierzył i zostałbym sam dla siebie.
I wydarzyło się coś takiego, co pana przekonało, że chce powiedzieć, co się przez lata działo?
Jak zacząłem mieszkać w bursie Caritas w Grudziądzu, dopiero wtedy tak naprawdę zmieniłem środowisko, w którym mieszkałem. Przeprowadziłem się do miasta i dopiero tam dojrzewałem do decyzji, że ja muszę o tym powiedzieć. Bo ja bałem się, że komukolwiek też może się taka krzywda zdarzyć.
I napisał pan list do biskupa. To był rok 2012. Z jaką intencją o tym pan pisał?
Ja w 2012 roku próbowałem z biskupem najpierw się spotkać. Biskup mnie znał, wiedział, kim jestem. Ja też byłem ostrzegany przez ludzi, że w kurii do biskupa nie dochodzą pewne rzeczy i ja chciałem biskupowi po prostu spojrzeć w oczy, powiedzieć, co się stało.
Nie dochodzą, bo ktoś blokuje te informacje po drodze.
Ktoś blokuje, tak. I po czterech miesiącach próśb kierowanych do kurii udało mi się z biskupem spotkać, to był chyba koniec sierpnia 2012 roku. Rozmawialiśmy... Pamiętam to, biskup nie był zdziwiony. On ubolewał, że się stało, że jest mu przykro, ale "muszę to opisać". Mam opisać w liście ze szczegółami, co się działo i... panie redaktorze, ciężko mi było opisać. Ja się zbierałem do tego tygodniami, bo przenieść to na papier... No, ale udało się.
Ale dzięki temu, że pan to opisał, ruszył proces kanoniczny, czyli kościelne sprawdzanie tego, czy rzeczywiście było tak, jak pan to w liście opisał.
Dokładnie, dokładnie. I w 2012 roku, pod koniec listopada, ten list trafił do biskupa i zaczął się proces przygotowawczy w kurii. Niestety... Tak, jak ja byłem przekonany, że Kościół mi pomoże, że Kościół stanie po mojej stronie, tym bardziej, że ja byłem w tym Kościele, byłem jego członkiem i znałem biskupa.
Ale jako ofiara miał pan swojego - nazwijmy to - kościelnego adwokata, czyli rzecznika sprawiedliwości w procesie toczącym się w Kościele.
Można w teorii powiedzieć, że był, ale...
Dlaczego tylko w teorii?
Ten człowiek, tak naprawdę... Świadczą o tym słowa jego, jak widziałem, że ksiądz posługuje w parafii innej, jest przeniesiony, to chyba był 2015 rok czy 2014. Idę do niego i mówię: "Księże, ale coś jest chyba nie tak, a jak on kogoś skrzywdzi tam, na tej parafii w Pucku?", a ksiądz z uśmiechem na twarzy powiedział: "Wytoczymy mu proces." Więc już widzimy, jaki to był mój obrońca.
Kuria tłumaczy, że nie przenosiła księdza, tylko że ksiądz sam pojechał do innej parafii, do Pucka, do innej diecezji i tam pracował bez wiedzy swojego biskupa.
To ja muszę to zdementować. Kuria łamie. Wpisując imię i nazwisko księdza w internet, w 2014 chyba roku, wyskoczyła parafia w Pucku. Ja drukując to, co wyskoczyło z tej strony internetowej poszedłem do kurii i biskup o tym wiedział. Więc teraz kuria tłumaczy, że ksiądz był zawieszony w posłudze święceń. Absolutnie to jest kłamstwo.
Sąd biskupi zakończył się uniewinnieniem księdza, ale potem był jednak sąd państwowy. Pierwsza, druga instancja, sąd najwyższy... Jaki był wyrok?
To jest w ogóle kuriozum, bo kuria uniewinnia księdza, a rok później Sąd Rejonowy w Nowym Mieście Lubawskim skazuje księdza i ten wyrok, przepraszam, trudno mi o tym jeszcze mówić, ten wyrok nie zmienia się po Sąd Najwyższy. Niestety nie ma możliwości, żebym pokazał akta. A ludzie, którzy byli i w kurii, i w sądzie, mówili takie rzeczy na temat mojej osoby, że do tej pory ciężko mi jest, chociaż to już minęło wiele lat. Ciężko jest mi to czytać.
Ale Sąd Najwyższy podtrzymuje wcześniejsze wyroki.
Podtrzymuje i w końcu, po siedmiu latach, temu małemu chłopcu ktoś uwierzył. Uwierzyła tak naprawdę instytucja państwowa. Nie kościelna - państwowa. I 5 lutego 2019 Sąd Najwyższy odrzuca kasację, uznając ją za oczywiście bezzasadną, mało tego - zostałem oskarżony przez kurię, że chcę wyłudzić pieniądze. Sędzia sprawozdawca powiedział, że ofiara ma możliwość żądania zadośćuczynienia. Mało tego, powinno się wierzyć ofierze, nie świadkom. Bo w takich sytuacjach nie ma świadków. Gdyby byli świadkowie, wzywamy świadka, proces jest krótki.
I ksiądz zostaje skazany na 3 lata więzienia...
... i 10 lat zakazu pracy z dziećmi.
Za co?
Za molestowanie seksualne. To jest, jak dobrze pamiętam, z art. 200 kodeksu karnego, z artykułu 199 kodeksu karnego. I to jest rozłożone na lata przed ukończeniem 15. roku życia i po ukończeniu 15. roku życia.
Pogodził się pan z tym, że to jest historia, od której pan nie ucieknie? Że ona zawsze będzie częścią pana życia?
Niestety tak. Myślę, że trzeba się z tym pogodzić. Bo gdybym nie pogodził się z tym, nie próbował się pogodzić, bo to jeszcze jest ten proces, który nadal trwa, to ja myślę, że ja bym się zżerał. Dla przykładu powiem - ja w 2015 roku, jak wchodziłem do kurii, to ja byłem tak strasznie rozemocjonowany, z taką straszną nienawiścią - bo nikt mnie nie słuchał. A teraz spotkałem się z biskupem Wiesławem Śmiglem - jakieś chyba dwa tygodnie temu - i wchodziłem z wielkim spokojem. Bo ja wiedziałem, że mi uwierzono. Zresztą biskup pod koniec rozmowy powiedział, że mi dziękuje, bo się bał tej rozmowy, że ja będę chciał wywrzeć cokolwiek na nim.