„Poszkodowani trafiają w różnym stanie. Dla nas najważniejsze jest być nie tylko dobrym medykiem, ale też dobrym człowiekiem. Bardzo staramy się, żeby oni czuli się zaopiekowani, żeby czuli, że jesteśmy dla nich. Głaszczemy ich po głowie, mówimy do nich, staramy się pomóc im psychicznie też ten najgorszy dla nich moment przezwyciężyć. Oczywiście tu wchodzi też kwestia medyczna, czyli farmakologia i wszystko to, czym jesteśmy w stanie spowodować, żeby ten poszkodowany w ogóle będzie wiedział co się z nim dzieje lub odzyskał przytomność, bo nie wszyscy są przytomni” – tak o pracy z rannymi żołnierzami na froncie mówiła w Popołudniowej rozmowie w RMF FM Katarzyna Daniszewska, dowódczyni "Awangardy", czyli zespołu polskich medyków na froncie w Ukrainie. Dodała, że decyzja o pomocy rosyjskim jeńcom nie była wcale oczywista. "Wymagało to chwili refleksji" - zaznaczyła.

Daniszewska podkreśliła, że wojna często polega na czekaniu. Często jest tak, że mamy falę 30 poszkodowanych na raz, których przyjmujemy i którymi musimy się zaopiekować. Natomiast mamy też takie dni, że jesteśmy i czekamy. Staramy się nie zejść z naszego stopnia bezpieczeństwa i nie dać się zwieść, że przez chwilę jest cicho i czujemy się bezpiecznie. Bo to jest niebezpieczne - zaznaczyła.

LINK DO ZBIÓRKI NA WYPOSAŻENIE DLA POLSKICH MEDYKÓW DZIAŁAJĄCYCH NA FRONCIE W UKRAINIE.

Czego potrzebują medycy na froncie?

Dopytywana przez Pawła Balinowskiego o to, czego najbardziej potrzebują medycy na froncie, odpowiedziała: Mamy zbiórkę, którą Fundacja Zakres pomogła nam otworzyć. Dzięki tej zbiórce można nam pomóc. Mamy swoją listę zapotrzebowania, dzięki której jesteśmy w stanie wyposażyć się zarówno w środki ochrony indywidualnej, kamizelki, hełmy. Wszystko to, co na wojnie zabezpiecza nas, pozwala nam się czuć względnie bezpiecznie. W drugiej kategorii są ciepłe ubrania, które teraz w zimę są bardzo potrzebne. Kolejna kategoria to wszystkie rzeczy medyczne - zaznaczyła i powiedziała, że chodzi konkretnie o opatrunki, ale również profesjonalny sprzęt medyczny.

Jak wygląda praca na froncie?

Praca (na froncie - przyp. RMF FM) od początku była bardzo różnorodna. To się zmieniało, bo front jest bardzo dynamiczny. Tereny, na których się znajdujemy - to się wszystko zmienia. Zależnie od tego, jaki ten teren jest, gdzie się znajdujemy, jaka jest sytuacja taktyczna, to nasze działania też się do tego podporządkowują - mówiła o działaniach polskich medyków.

Z samego frontu ciężkie sprzęty zwożą nam rannych (...). My zazwyczaj jesteśmy na takiej toczce albo punkcie stabilizacyjnym, żeby ich odebrać. Staramy się nie wysyłać profesjonalnych medyków z całym sprzętem w okopy - bo na froncie cały czas jesteśmy - w tę strefę zero, gdzie cały czas jest największa ilość ognia. Tylko przyjmujemy tych pacjentów najbliżej tego miejsca, jak się da, w sposób - nazwijmy to - względnie bezpieczny. Stabilizujemy ich najszybciej, jak to możliwe, a następnie robimy MEDEVAC, czyli ewakuację medyczną rannych do najbliższych szpitali - zaznaczyła Daniszewska.

Dodała, że najbliższe placówki medyczne są w odległościach, które można pokonać w przedziale od 45 do 90 minut. Oczywiście robimy też transporty, które trwają 12 godzin albo i więcej - podkreślała.

"Regularnie słyszymy wybuchy"

Prowadzący rozmowę Paweł Balinowski zauważył, że choć grupa stara się nie wysyłać medyków w miejsca, gdzie trwała wymiana ognia, to cały czas są oni zasięgu artylerii rosyjskiej. Tak, oczywiście. Chciałabym zaznaczyć, że ta wojna jest głównie artyleryjska. Mamy haubice, rakiety, sprzęt, którego zasięg rażenia może być naprawdę duży (...). Kwestia tych kilku kilometrów to nie jest brak zasięgu takich sprzętów, natomiast ta częstotliwość ognia trafiającego w konkretne punkty jest zdecydowanie mniejsza. Nie są to walki w okapach. Nie jedzie na nas czołg, nie strzela do nas, ale cały czas jesteśmy zagrożeni - zaznaczyła.

Szczerze mówiąc, regularnie słyszymy wybuchy - oznajmiła.

O pomaganiu rosyjski jeńcom

Zdarzało nam się spotykać rosyjskich żołnierzy, ale nie jako grupę atakującą, tylko jeńców - mówiła Katarzyna Daniszewska w internetowej części Popołudniowej rozmowy w RMF FM. Ratowniczka medyczna z grupy medyków "Awangarda" mówiła, że decyzja o tym, czy pomóc rosyjskim żołnierzom nie była wcale oczywista. Przy oglądaniu hollywoodzkich filmów wydaje się to oczywiste - powiewająca peleryna: jestem medykiem, ja tu będę ratował wszystkich, niezależnie od wszystkiego. Natomiast na miejscu życie weryfikuje nasze pewne postawy i nie było to takie oczywiste i takie proste. Wymagało to chwili refleksji. W końcu oczywiście zdecydowaliśmy się na tę pomoc - powiedziała.

Daniszewska opowiadała, kim są ludzie, którzy wyjechali na Ukrainę, nieść pomoc medyczną rannym. Jesteśmy grupą prawe 100 osób, z czego większość to medycy. Większość to Polacy. Natomiast mamy też medyków z Norwegii, Wielkiej Brytanii, Francji, różnych innych miejsc na świecie, też oczywiście z Ukrainy. Realizujemy transporty na terenie całej Ukrainy i Polski. Staramy się ten łańcuch przeżycia kontynuować od A do Z. Natomiast wewnątrz naszej organizacji jest też "Awangarda", gdzie te 12 naszych osób działa stricte na froncie. Może jest to strefa trochę bardziej niebezpieczna w kontekście całej Ukrainy, natomiast ta praca jest tak samo ważna, bo każda część tego łańcucha jest tak samo ważna dla pacjenta. Jeśli jedna pęknie, to pacjent nie ma szans - mówiła.

Robiliśmy transporty, gdzie pacjenci byli zostawiani w Polsce na leczenie, rehabilitację, ale równie zrobiliśmy transporty wewnątrz Ukrainy, bo takie działania zintensyfikowane bardzo "zapychają" szpitale w danych regionach. Pacjent, który jest w miarę stabilny, musi mieć szansę na rehabilitację, a w strefie przyfrontowej prawdopodobnie nie będzie jej miał oraz musi zrobić miejsce dla nowych osób, które są w dużo gorszym stanie. Musimy podejść do tego triażowo. Musimy mieć miejsce dla nowych poszkodowanych, którzy wymagają pilnej pomocy i mogą tego nie przeżyć - opowiadała dowódczyni "Awangardy".

Daniszewska mówiła też o tym, że jej decyzja wjazdu na linię frontu, nie była pochopna. Choć była to specyficzna, to przemyślana decyzja. Nie była to decyzja na tzw. "hurra", przed czym chciałam przestrzec wszystkich, którzy się w te rejony bardziej niebezpieczne wybierają. Jest niestety moda na to, żeby poczuć tę ‘adrenalinkę’, zrobić sobie zdjęcie z rozwalonym czołgiem. Jest to bardzo niebezpieczne, bo jest to igranie z własnym życiem,bezpieczeństwem i osób postronnych, dla lajków - powiedziała. Mówiła też, że uczestnicy misji medycznej mają świadomość, że w każdej chwili mogą zginąć lub zostać ranni, ale nie żyją tą myślą na co dzień. Zdajemy sobie z tego wszyscy sprawę, mniej lub bardziej. Prawda jest taka, że nasza psychika działa w ten sposób, że każdy o tym wie, ale każdy zakłada, że to będzie ktoś inny, że jemu się to nie przydarzy. I to dobrze, dlatego że jakaś świadomość tego musi być, natomiast gdybyśmy cały czas o tym myśleli, byli przekonani, że na pewno zaraz zginiemy, nie bylibyśmy w stanie funkcjonować i wykonywać swojej pracy - powiedziała Daniszewska.