"Moi rodzice na pewno się nie spodziewali, jak ekstremalnie szalonego bachora sprowadzili na świat. Słowo "ekstremalny" poznałem co prawda później, a przydomek "Peru" zyskałem po kilkunastu latach życia pełnego przygód. (...) Na pewno było to po kilku moich nieziemskich wyczynach w Whistler, które wówczas było dopiero na początku drogi do stania się dużym ośrodkiem narciarskim w Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie" - pisze we wstępie "Szusss, czyli jak przeżyłem samego siebie" Peter "Peru" Chrzanowski. O swojej książce, o wypadkach, najtrudniejszych zjazdach, podróży dookoła świata na pokładzie samolotu DC Dakota z czasów II wojny światowej, filmowaniu i o tym, dlaczego lubi mieszkać w domku w środku lasu, a przede wszystkim o tym, jak żyć żeby móc powiedzieć "żyłem naprawdę" opowiedział Katarzynie Staszko.
Miał kilkanaście wypadków, z czego kilka razy był już "jedną nogą na tamtym świecie". Z każdego - jak mówi - wyciągał lekcję. Po ostatnim wypadku, na paralotni, był tak zły na siebie, że siadł do pisania książki i pisał ją po 14 godzin dziennie. Jeśli brakuje wam osób, które mogłyby was zainspirować i których życiorysem można by obdzielić całą piłkarską reprezentację - Peter "Peru" Chrzanowski jest taką postacią!
Jak miałem 3 lata, to dziadek i mama pod Prokocimiem postawili mnie na małych czerwonych nartkach. Zawsze uciekałem w las od zbitego stoku, lubiłem ten puszek bez śladów. Rodzice i znajomi się martwili, bo po protsu uciekałem - wspomina.
W latach 70. i 80. "Peru" dokonał pierwszych zjazdów na nartach ze szczytów i lodowców na Alasce, w Kanadzie, Meksyku, Peru i Nepalu. W tym z kanadyjskiego Mount Robson (3954 m n.p.m.). Najtrudniejszą wyprawą był Mount Robson - i sam zjazd, i cała przygoda. Trafiłem na dobrą pogodę. Mam taką wiarę w pełnię księżyca, że warunki są wtedy dobre i to mi się przez czterdzieści lat sprawdzało. Ta góra jest technicznie bardzo trudna z każdej strony. Kamienie, skały... Jak chcesz wejść szybko, to musisz mieć mniej sprzętu, towaru ze sobą. Więc jest lekko, ale nic ze sobą nie masz, nie masz wyposażenia ekspedycji. Mi się udało znaleźć krótszą drogę, więc wyjść z campu i zjechać w ciągu trzech dni. Tam jest taka bardzo trudna ściana - około 300 metrów przy kącie nachylenia ponad 55 stopni - mówi Peter Chrzanowski.
Zawsze lubiłem robić zdjęcia, miałem OK oko. Ale było za dużo fotografów. Wiedziałem, że będąc fotografem, nie wytrwam. Chociaż film też był tylko formatem po to, żeby pojechać, coś zrobić. Zaczynaliśmy te filmy w sytuacji, gdy było mało pieniędzy na początku i trzeba było powoli po drodze zebrać fundusze, żeby skończyć. Ale myślę, że właśnie jak nie ma pieniędzy, to wtedy głowa bardziej kreatywnie pracuje. I zawsze znajdujesz jakąś możliwość, żeby skończyć ten film. I miałem taką samą satysfakcję, jak czasami leżałem połamany po wypadku, to robiłem montaż filmu, bo przecież chwilowo nie mogłem jeździć na nartach. Więc podczas rehabilitacji, czy w krzesełku montowałem lub szykowałem nowy projekt. I to mnie cieszyło tak samo jak wyjście w góry i zjechanie na nartach - przyznaje Peter Chrzanowski
W latach 70. i 80. Peter "Peru" Chrzanowski wiódł buntownicze życie w komunie narciarzy - ski bumów w Whistler. Studiowałem socjologię, psychologię, ale raczej zagubiony byłem. Wziąłem więc dwa lata wolnego ze szkoły, aby tylko jeździć na nartach i jakoś przeżyć dwie zimy. Whistler był jeszcze małym ośrodkiem. Młodzież w tamtych czasach czytała magazyny narciarskie i chciała jechać w góry. I przyjeżdżała tam młodzież, aby tylko przeżyć tam zimę. I przeżywało się ją na śmieszne sposoby. Budowało się chaty, takie nielegalne w lesie, bo jeszcze Whistler nie miał oficjalnej struktury miasta, nie miał policji. Było dużo materiałów budowlanych, bo firmy zaczynały budować hotele. Więc wieczorem podjeżdżało się po drewno, które i tak byłoby spalone. I tak właściwie takie grzybki - chatki rosły w lesie. Od 30 do 50 osób mieszkało w tych chatach. Wszyscy się znali... I to dla tych uśmiechniętych młodych ludzi, szusujących, przyjeżdżali potem ludzie z miasta. To oni stworzyli Whistler, jakie znamy teraz - wspomina "Peru".
Pytany o to, co jak na przestrzeni lat zmieniało się narciarstwo ekstremalne i czy teraz jest łatwiej, przyznaje, że rozwój techniki może być zgubny. Jest łatwiej, ale myślę, że jest za mało szacunku do gór. Bo dzięki nowym sprzętom można szybciej zjeżdżać, ale cały free riding momentami traci właśnie szacunek do gór, do zmiany pogody, do umiejętności, do wiedzy o lawinach. Dziadkowe tego sportu mieli większy szacunek, bo wychodzili i zjeżdżali tym samy szlakiem i widzieli jak to się zmienia, śnieg, chrust, puch, wiatr. Oglądam czasami nagrania wideo ludzi, którzy dosłownie "puszczają się" w dół. A to prawie samobójstwo. Prawdziwy ekstremalny narciarz musi umieć zatrzymać się na zakręcie, jeśli trzeba to zrobić. Trzeba mieć respekt, nauczyć się dużo o górach i o wspinaniu. I żeby naprawdę uprawiać ten sport, trzeba pamiętać, że to nie jest taki szus - puentuje Peter "Peru" Chrzanowski.
Przyznaje, że spotykając się zwłaszcza z młodymi ludźmi chce pokazać im, co w życiu liczy się najbardziej. Strasznie dużo pracujecie, gonicie te pieniądze, a czasem nie wiecie nawet do jakiego końca - mówi. Zobaczył kilkadziesiąt krajów, kilka razy otarł się o śmierć, robił rzeczy, które wydawały się niemożliwe i robi je nadal. Nie każdy ma jednak taką odwagę, czy pierwiastek szaleństwa w sobie. Pytam więc, jak żyć, żeby można było powiedzieć, że "żyło się naprawdę", co się w tym wszystkim liczy? A Peter "Peru" Chrzanowski odpowiada, że czas. A raczej, to, co się z nim robi. I podtrzymuje to, co powiedział swego czasu w rozmowie z Outdoor Magazynem: "Książka jest taka długa, ciągle coś się działo, nie straciłem dziesięciu lat dla jakiejś korporacji. Zawsze powtarzam, że czas jest najważniejszy. Na łożu śmierci suma na koncie bankowym będzie bez znaczenia".