Przede mną rano kolejna istotna rozmowa z bardzo ważną osobą z rządu. Ciekawe doświadczenie, kiedy skromny robotnik radia, za jakiego się uważam, rzeźbiący w słowie mówionym i pisanym może mieć bezpośredni kontakt z ludźmi, którzy realnie lepią polską teraźniejszość i często nadają kształt przyszłości naszego kraju. Zauważyłem, że raczej lekceważącym tonem wyrażamy się o politykach, bez względu na barwy partyjne. Nawet jeśli szanujemy jakąś opcję, to jej poszczególnych reprezentantów już niekoniecznie.
Miałem okres - nazwijmy to romantycznie - Sturm und Drang, dziennikarskiej Burzy i Naporu. Przypuszczałem bezpośrednie publicystyczne szturmy, droczyłem się i narzekałem. Teraz wolę rozumieć i współodczuwać. "Wychodzić z siebie i stawać obok".
I nadal rzeźbię w słowie. Ze świadomością, że to jest tylko moja materia. Nie pozuję na kreatora zdarzeń, na dziennikarskiego demiurga. To inni - zwłaszcza politycy - naprawdę decydują, podejmują realne kroki, idą konkretną drogą, drogą w realu, a nie w druku, albo na stronie www. Nawet jeśli ta trasa wiedzie ich w ślepe ulice, ślepe na Prawdę.
Czytam książki, takie z którymi się zgadzam i takie, które mnie złoszczą, ciekawsze.
Dużo słucham. Nawet jeśli nie ma danego audiobooka, bot czyta mi treść, sączy sztucznym tonem słowa do ucha.
Czasem wystarcza mi fragment. Ucho wyłapuje treść, która we mnie rezonuje. Przełączam tryb z odsłuchu na tekst. Elektronicznie kopiuję fragment do schowka. Mam! Jakiś argument, jakiś kontrargument. Chowam je sobie na potem, na zapas. Taka lektura.
Inna niż tradycyjne czytanie papierowych książek. Te też chłonę, jak dawniej, głodny "normalnych" liter w "naturalnym", gutenbergowskim środowisku. Jednak bardzo sobie cenię zdobycze współczesnej technologii, także tej kulturalnej. Czasem czuję, jakbym śnił na jawie. Wciąż w dziecięcej ekstazie potrafię zachwycać się możliwościami WhatsAppa czy YouTube'a. Może dlatego, że znudzona młodzież mówi na mnie "boomer". A ja się cieszę, że nie urodziłem się w świecie niepamiętającym czasów bez sieci.
Nigdy nie jestem znudzony, depresyjny tak, ale nie zblazowany.
Oto cytaty z mojego osobistego magazynu wyciągnięte tego późnego wieczoru - 22.05.2023 - przed jutrzejszą poranną rozmową z minister klimatu i środowiska Anną Moskwą. Może się przydadzą, a może nie. Nie zależy mi. Nie na tym.
1. NUKLAR-owanie.
To mój neologizm, połączenie "klarowania" z "nuklearnym". To czas, gdy mętna woda klimatycznych ideologów, ciężka od bredni breja, oczyszcza się, ukazuje prawdziwy obraz sytuacji w energetyce. Świetnie ten okres uchwyciła w swojej książce "Atom dla klimatu" Urszula Kuczyńska (Wydawnictwo "Słowa na wybiegu").
O amerykańskiej energetyce było ostatnio bardzo głośno. Nie dzięki jej sukcesom. Wręcz przeciwnie - za sprawą bezprecedensowych i spektakularnych porażek. Latem 2020 roku zachodnie wybrzeże USA nawiedziła fala straszliwych upałów. Między innymi dlatego sezon pożarów lasów w Kalifornii rozpoczął się wcześniej i objął rozleglejsze tereny niż zwykle. Kalifornijski operator systemu elektroenergetycznego wdrożył procedurę odcinania dopływu energii do terenów zagrożonych, ale szybko okazało się, że wyłączenia konieczne są nie tylko tam. W całej sieci po prostu zabrakło prądu. Padła. Dostępu do energii elektrycznej przez wiele dni nie miało kilkaset tysięcy mieszkańców ogromnych obszarów najbogatszego i najgęściej zaludnionego stanu USA. Jak to w ogóle możliwe? Gdyby Kalifornia stanowiła niezależne państwo, byłaby piątą największą gospodarką świata. Upały i pożary nie są tam niczym niezwykłym, bo taki tam - proszę państwa - mają klimat. Dlaczego więc w tamtejszej sieci zabrakło energii, kiedy była najbardziej potrzebna? Stało się tak z wielu powodów, które można podsumować jednym zdaniem: przypomniały o sobie bezlitosne prawa fizyki. Lekceważone latami przez polityków i ideologów, którzy stanowią o kształcie kalifornijskiej energetyki. W Kalifornii od dekad trwa krucjata przeciw energetyce jądrowej. Ale nie tylko jej. Kalifornia - ten paragon cnót technologicznego postępu i ekologii - zaczęła też ustami i rękami swoich aktywistów walczyć z gazem ziemnym jako paliwem kopalnym. Jeszcze w 2019 roku prawie 43% mocy w kalifornijskim systemie to moc zainstalowana w elektrowniach opalanych właśnie gazem. Potem jednak ten odsetek spadł, za to skokowo przyrosła moc zainstalowana w fotowoltaice i energetyce wiatrowej. To oznacza, że kalifornijski miks wytwórczy w zasadzie uzależnił się od warunków pogodowych.
Pamiętam z młodości przebój grupy T. LOVE ALTERNATIVE z refrenem "Atomowy elementarz zaprowadzi cię na cmentarz"
2. ODRAtowanie
Wielu mamy ratowników Odry. Niektórzy krzyczą w niebogłosy "Odra się pali!". Symptomatyczna jest dla mnie książka Filipa Spingera "Mein Gott, jak pięknie" (Wydawnictwo Karakter"). Szacunek dla niemieckiej XVIII wiecznej historii dorzecza Odry (Oder) płynnie przechodzi w krytykę współczesnej polskiej polityki jako rzekomej kontynuacji tamtego hydroekspansjonizmu gospodarczego. (Upraszczam, bo książka jak nurt rzeczny meandruje i kluczy).
W 2018 roku nieopodal Malczyc ukończono budowę kolejnego stopnia wodnego, który miał zamienić tę rzekę w transportową arterię. Jego powstanie to nic innego jak dalszy ciąg śnionego od końca XVIII wieku snu oświeceniowych inżynierów natury, chcących podporządkować rzekę ludzkiej woli. - Udało się sfinalizować inwestycję, której przez ponad dwadzieścia lat nikt nie był w stanie dokończyć - z dumą mówił wtedy w Malczycach minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej, Marek Gróbarczyk. Inwestycja miała znacząco poprawić zabezpieczenie przeciwpowodziowe w tym regionie, przywrócić parametry odrzańskiego szlaku żeglugowego do klas międzynarodowych, poprawić poziom wód gruntowych i przeciwdziałać suszom. Stopień wodny powstrzymać miał też procesy erozyjne w korycie rzeki poniżej stopnia, co z kolei pozwoliłoby na ochronę lasów łęgowych. To jednak tylko lista pobożnych życzeń, na dodatek sprzeczna z aktualnym stanem wiedzy o rzekach, i nic innego jak kontynuacja mocno już przebrzmiałego marzenia o "kontrolowaniu natury". Stopień w Malczycach powstałpowstał na tym odcinku Odry, który już w czasach Koschkego nazywany był "schodami do Breslau". Beuthen, Glogau, Wolfau, Lubchen, Steinau, Regnitz, Dyhernfurth - w każdym z tych miejsc właściciele nadrzecznych majątków wybudowali jazy spiętrzające rzekę. Chcieli w ten sposób zatrzymać jak najwięcej wody dla siebie. Rzecz jasna konstrukcje te były utrapieniem szyprów pływających na Oder. Kursujące w dół rzeki statki trzeba było spuszczać po nich ostrożnie na linach, a jeszcze gorsze od tego było przeciąganie tamtędy jednostek idących w górę rzeki. Przez mniejsze jazy udawało się niekiedy przejść bez rozładunku. Największe miały jednak ponad dziesięć łokci wysokości. Próba przeciągnięcia przez taką przeszkodę wyładowanej szkuty niemal na pewno musiała zakończyć się katastrofą. Nieraz nawet puste, a nieco bardziej wysłużone łodzie ulegały w trakcie takiej operacji całkowitemu zniszczeniu.
2. BETONiagara
Tak sobie określiłem te wodospady betonu lejące się w polskich miastach i miasteczkach. Może was zaskoczę: bardzo lubię beton. Podoba mi się jego konkretność ("concret" - po angielsku "beton"). Kocham brutalizm w architekturze. Faktura betonu jest dla mnie piękna. Nawet kolor mi się podoba. Tak, beton jest dla mnie kolorowy.
Jednak dla wielu beton nie ma barwy, to szara dziura, pochłaniająca wszystko, chlejąca wodę i żłopiąca światło. I piszą o tym książki, jakby rozwijali prozą wiersz Mirona Białoszewskiego: szara naga jama szara naga jama sza - ra - na - ga - ja - ma szaranagajama.
Przed rozmową z minister Anną Moskwą, zapowiadającą "odbetonowanie" Polski czytam cytat z głośnej książki Jana Mencwela "Betonoza" z Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Rozpędzający się przez ponad dekadę walec betonozy swoje rekordowe wyniki osiąga w 2019 roku. Bytom, Jasło, Limanowa, Kutno, Myślenice, Nowe Miasto Lubawskie, Swarzędz - to tylko niektóre spośród miast dokonujących wycinki drzew w swoich najbardziej reprezentacyjnych przestrzeniach. Do takich wycinek dochodzi przez cały rok, nawet w miesiącach, w których trwa okres lęgowy ptaków gniazdujących na drzewach. Bydgoszcz "zaprasza na otwarcie rynku", choć po rewitalizacji nie ma na nim nic oprócz betonu. Brańsk tnie na rynku i nad rzeką Nurzec. Końskowola na głównym placu zostawia kilka drzew, Parczew - ani jednego. Na zakończenie tego maratonu, w grudniu 2019 roku, na centralnym skwerze Janowa Podlaskiego pod topór idzie większość ze 140 rosnących tam drzew.
Wracam też do pasjonującej książki Beaty Chomątowskiej "Betonia. Dom dla każdego", upublikowanej nakładem wydawnictwa "Czarne". Pamiętam rozmowę z pisarką - zdalną, z domu - w czasie koronamorfozy (jak sobie sam nazwałem ten czas). Wędrowałem po rodzinnej Betonii w Nowej Hucie i poszukiwałem przewodniczki po tej mojej miniaturowej krainie rodem z osobistej "boskiej komedii".
Żyłem w Fabryce. Fabryce domów. Maszyn do mieszkania. Z kobietami- maszynami do szycia. Tylko trochę przesadzam odmalowując mój PRL. A tak to się zaczęło.
W lutym 1967 roku polskie Ministerstwo Budownictwa ogłasza zamknięty konkurs na opracowanie kompleksowego systemu budownictwa mieszkaniowego z wielkiej płyty - jednego dla całej Polski. Pomysłodawcą jest Marian Węglarz, nowy młody dyrektor departamentu techniki w resorcie. Chodzi o to, by ostatecznie uporządkować chaos, który powstał wskutek równoległych poszukiwań najlepszej metody w różnych miastach. A przede wszystkim - to mantra - żeby budować jak najszybciej i najtaniej. Podobnie jak w NRD, gdzie ograniczono się do jednego systemu P2 przetestowanego na berlińskim Lichtenbergu (dopiero w latach siedemdziesiątych zastąpi go inny, opracowany na Politechnice Drezdeńskiej WBS-70) i pozwalającego na nieograniczoną, seryjną produkcję bloków. Dla Rosjan jest oczywiste, że system wielkopłytowy dominujący w Polsce powinien być radziecki. Pytanie tylko: czy moskiewski, czy leningradzki. Już pod koniec 1958 roku zorganizowali zorganizowali więc wizytę w Moskwie dla polskich dygnitarzy, żeby zapoznać ich ze swoimi metodami stosowania prefabrykacji. - Nasi wyjechali z Rosji przekonani o kiepskiej jakości radzieckich bloków - mówi Maria Piechotka. Dyskusja nad rozstrzygnięciem konkursu trwa cztery miesiące. Wygrywa system opracowany przez zespół Miastoprojektu w Szczecinie, nazywany odtąd "szczecińskim". Z przyczyn pragmatycznych - jest wyjątkowo prosty i nadaje się do realizacji przy użyciu urządzeń zakupionych w ZSRR, a tylko z takich korzystają na razie istniejące już fabryki domów. Organizatorzy nie są jednak zachwyceni. Uznają, że będzie to rozwiązanie przejściowe. Maria Piechotka: - System szczeciński był systemem zamkniętym, opartym na jednym module, wielkiej płycie o wymiarach dwa czterdzieści na dwa osiemdziesiąt. Pozwalał na zestawianie siedmiu typów mieszkań o względnie przyzwoitym rozkładzie, od pokoju z kuchnią po pięć pokoi z kuchnią, ale nic ponadto nie można było na jego bazie obmyśleć. My zaproponowaliśmy coś zupełnie innego. System otwarty, który pozwalał dowolnie przestawiać i łączyć ściany. I to ich projekt zostaje drugim, ostatecznym zwycięzcą. "W" w nazwie oznacza Warszawę, "70" - datę pierwszego wdrożenia: w 1970 roku.
Przeczytałem, napisałem, będę rozmawiał rano. Idę spać. Może mi się coś jeszcze przyśni.