Wczoraj w makabrycznym wypadku na torze w Las Vegas zginął angielski kierowca formuły IndyCar Dan Wheldon. Na 12. okrążeniu auto Brytyjczyka dotknęło koła jednego z rywali, uniosło się w powietrze i z całym impetem uderzyło barierę ochronną. W wypadku uczestniczyło 15 samochodów. Wiele aut spłonęło, ale na szczęście nikt inny nie ucierpiał.
Miał to być ostatni wyścig sezonu IndyCar. Tor owalny w Las Vegas należy do najszybszych w USA. Podczas prób kierowcy osiągali prędkość nawet 360 km/h.
Po wypadku Wheldon został przetransportowany helikopterem do szpitala. Dwie godziny później poinformowano, że kierowca nie żyje. Wyścigu już nie wznowiono, a zawodnicy przejechali jeszcze pięć okrążeń, aby oddać hołd Anglikowi.
Cóż powiedzieć? Będzie nam go brakować. To trochę tak, jakby dziś umarła seria IndyCar - powiedział szef jednego z zespołów Chip Ganassi, u którego niegdyś ścigał się Wheldon.
To pierwszy śmiertelny wypadek w trakcie wyścigu północnoamerykańskich mistrzostw IndyCar. W 2006 roku podczas testów przed Grand Prix Miami zginął Amerykanin Paul Dana.
Wheldon był mistrzem serii IndyCar w 2005 roku. W tegorocznej rywalizacji startował tylko w trzech z 18 wyścigów. Jeden z nich wygrał - prestiżowe 500 mil w Indianapolis w maju.
W klasyfikacji generalnej tegorocznych mistrzostw pierwsze miejsce zajął Szkot Dario Franchitti, zdobywając tytuł po raz trzeci z rzędu. Jestem w szoku. Przed startem, podczas prezentacji, żartowaliśmy sobie z Wheldonem. Minęło kilka minut i już go nie ma - nie dowierzał Franchitti.