"Przed hokeistami Vegas Golden Knights jest tak naprawdę misja niemożliwa - ale szansa jest zawsze (…). To mógłby być cud w Las Vegas" - tak Mariusz Czerkawski, były znakomity zawodnik grający przez wiele lat w lidze NHL, komentuje tegoroczną finałową rywalizację o Puchar Stanleya. W tej chwili debiutujący w najlepszej lidze świata Golden Knights przegrywają w serii z Washington Capitals 1-3. Najbliższej nocy powalczą o to, by uciec spod miecza. Capitals z Aleksandrem Owieczkinem na czele marzą zaś o tym, by po wielu latach oczekiwania podnieść w końcu to najcenniejsze trofeum. "Oczekiwanie jest gigantyczne. Stolica kraju. (…) Mogę sobie tylko wyobrazić, co tam się może dziać" - komentuje Czerkawski. W rozmowie z dziennikarzem RMF FM Grzegorzem Jasińskim mówi również o tym, jak bardzo rywalizacja w play-offach różni się od tej w sezonie zasadniczym. "Gra się z ukrytymi kontuzjami, o nich się nie mówi. Jak obetną ci głowę, to klub i tak powie, że masz ‘kontuzję od pasa w górę’. To jest wojna" - uśmiecha się. Przeczytajcie!

Grzegorz Jasiński: Vegas Golden Knights przegrywają z Washington Capitals 1-3. W play-offach bardzo rzadko się zdarza, żeby z takiego stanu wyjść i wygrać całą serię - a w finałach zdarzyło się to tylko raz. Czy pana zdaniem Vegas ma jeszcze jakieś szanse?

Mariusz Czerkawski: Szanse są, statystyki są po to, żeby je łamać. Oczywiście nie jest to łatwa sytuacja. Sam spodziewałem się, że będzie 6, może 7 meczów. Sześć jest jeszcze możliwe: teraz zawodnicy z Las Vegas wracają do domu, mecz numer 5 grają u siebie, tak że to może być dla nich lepsza sytuacja. Oczywiście wielu z nich jest w takiej sytuacji, w finale po raz pierwszy.

Z drugiej strony zawodnicy z Waszyngtonu czują, że są bliżej tego zwycięstwa - i to czuć trochę, widać po ich oczach, po ich zachowaniu. Oni mieli ciężkie te play-offy. Wychodzili cały czas zwycięsko z tych różnych potyczek, a przecież i w pierwszej, i w drugiej czy w trzeciej rundzie nie mieli łatwo. To jednak zawodnicy z Vegas mieli mniej meczów rozegranych, szybciej wygrywali te kolejne rundy. Kto wie, jak sobie poradzą właśnie z taką trudnością jak teraz, gdzie przed nimi jest tak naprawdę misja niemożliwa - ale zawsze jest gdzieś ta szansa, że się taki wynik wyciągnie.

Ameryka pewnie w większości kibicuje Vegas, bo to trochę niezwykła historia: klub, który w pierwszym roku istnienia zaszedł niemal na sam szczyt. Gdyby wygrali, to byłaby taka świetna amerykańska historia.

To mógłby być następny cud w Lake Placid, cud w Las Vegas (uśmiech). Już "USA Today" mówiło, że to jest chyba największa sensacja, jaka się kiedykolwiek wydarzyła w sporcie zawodowym: że drużyna, która debiutuje na takiej właśnie arenie - czy to jest liga NHL, czy to jest koszykówka, czy baseball, czy futbol amerykański - zachodzi tak daleko i jest tak bliska osiągnięcia sukcesu.

Ten sukces jest dla niej nadal możliwy do osiągnięcia - ale z drugiej strony, nie zapominajmy, mamy drużynę ze stolicy USA z Aleksandrem Owieczkinem na czele, który od trzynastu lat marzy o tym, żeby podnieść Puchar Stanleya.

No właśnie, wydaje się, że Waszyngton chce tego Pucharu jeszcze bardziej. Capitals grali w finale 20 lat temu, ale skończyło się 0-4 z wybitną wtedy drużyną Detroit Red Wings. Samo miasto nie wygrało ważnego tytułu od niemal trzydziestu lat, więc to oczekiwanie jest gigantyczne - i pewnie przekłada się na to, co będzie się działo na lodzie.

Absolutnie, oczekiwanie jest gigantyczne. Stolica kraju. To oczekiwanie w zawodowym  sporcie tak długo na taki sukces jest niemożliwe, mogę sobie tylko wyobrazić, co tam się może dziać, jak kibicom szybciej bije serce.

Las Vegas nie ma tej presji, dlatego trener drużyny z Vegas powiedział im: "Panowie, zaczynaliśmy sezon, nikt na nas nie stawiał, nie czuliśmy na sobie presji, to nie my byliśmy faworytem - podejdźmy do następnych meczów podobnie, to nie my jesteśmy faworytem, to nie na nas jest ta presja". Próbuje zmienić losy tej finałowej serii i dać chłopakom taki luz grania - oczywiście z niesamowitą walecznością i zaciętością, ale żeby trochę ten ciężar z ich ramion spadł, bo ciężko im strzelać bramki. Nie potrafią pokonać świetnie spisującego się w wielu momentach bramkarza Waszyngtonu Bradena Holtby’ego. Trener chce dać im jakiś bodziec - i może te jego słowa spowodują, że pierwsza czy nawet druga linia ofensywna Vegas będzie strzelać bramki, bo strzelając jedną na mecz ciężko wygrać.

Mówi się - pan wie o tym, grał pan w kilkunastu meczach play-offów - że play-offy to zupełnie co innego niż sezon zasadniczy. Tu ważą nie tylko siły, nie tylko umiejętności, ale też głowa. A z tą głową w Waszyngtonie było bardzo źle: oni potrafili wygrywać sezon zasadniczy, zdobywali Presidents’ Trophy i potem zawodzili, regularnie zawodzili. Tym razem nie zawiedli. Pokonali Pingwiny i wydaje się, że ta głowa jakby się otwarła. Faktycznie można odnieść wrażenie, że w zasadzie nic nie jest w stanie ich zatrzymać. Ma pan takie wrażenie, że mentalnie są teraz jakby w innym miejscu?

Na pewno. Analizowano, który moment był pod tym względem najbardziej kluczowy - i wydaje się, że właśnie pokonanie Pittsburgh Penguins w play-offach Konferencji było chyba największą przeszkodą, z którą Capitals nie mogli sobie przez ostatnie lata poradzić. Teraz nawet Marc-André Fleury - który kiedyś bronił dla Pittsburga i wtedy udawało mu się Waszyngton powstrzymywać - broniąc obecnie dla Vegas, nie jest w stanie tego zrobić. Przynamniej do tej pory.

Zobaczymy, czy ten cud w Las Vegas, ta wielka sensacja będą kontynuowane. Czy w najbliższym meczu, na terenie wyjazdowym, Waszyngton podniesie Puchar Stanleya, czy będzie jednak musiał wrócić na mecz numer 6 do swojej hali - mogę sobie tylko wyobrazić, jakie tam dopiero będą emocje.

Jak pan ocenia tegoroczny finał pod względem poziomu gry? To są dobre finały? Czy obie drużyny wznoszą się na poziom maksimum, czy Vegas jednak troszeczkę poniżej oczekiwań?

Tak jak wspomnieliśmy wcześniej: między sezonem zasadniczym i play-offami jest jednak różnica. Tu jest wojna, walka za każdym razem: kto ma jeszcze więcej siły, kto ma bardziej zdrową drużynę, mniej poobijaną, mniej poturbowaną. Żeby zajść tak daleko, ofiary po drodze muszą być - i pytanie, z jakimi tam ukrytymi kontuzjami, bólami chłopcy grają. Bo o tym się nie mówi, wszystko jest przemilczane. Jak coś się stanie, to mówi się tylko, że jest kontuzja "upper body" albo "lower body". Jak ci głowę zetną, to i tak powiedzą, że masz kontuzję od pasa w górę - nie powiedzą, że głowy nie ma (śmiech).

Tak że to jest wojna. Oczywiście czasami play-offy mogą być mniej emocjonujące. Jeżeli drużyna wygrywa cztery mecze z rzędu - nawet zacięte, po dogrywkach - to nie można mówić o jakichś niesamowitych emocjach. A jeśli w meczach jest, powiedzmy, 4-3 - to samo to powoduje nakręcenie spirali emocji.

Jak pan ocenia zmiany w hokeju od czasu, kiedy pan grał? Minęła już właściwie dekada, ten hokej jest pewnie jeszcze lepszy i jeszcze szybszy.

Tak, jeszcze lepszy, jeszcze szybszy. Chociaż cały czas, jak gdzieś tam oglądam to w telewizji, sam nie mogę uwierzyć, że jeździłem na tym poziomie, z zawodnikami i potrafiłem walczyć...

...i strzelać bramki, bo strzelił pan ponad 200 bramek. Wszyscy świętują 600 bramek Owieczkina, on jest zjawiskiem wyjątkowym w skali całej ligi. Ale pan strzelił 215 bramek, to niemało!

To niemało, dziękuję za miłe słowa (uśmiech)., zawsze przyjemnie powspominać po dekadzie różne wyczyny, Mecz Gwiazd z 2000 roku - to już 18 lat minęło, aż niesamowite, że ten czas tak zasuwa.

Capitals pamiętają, jak strzelił im pan kiedyś hattricka.

Ale ci, co pamiętają, już nie grają raczej w hokeja (uśmiech). Tak że jedynie kibice i statystyka.

Ale kibice w Waszyngtonie przez wiele lat przeżywali ciężkie chwile. W tym sezonie się to zmieniło. Rozumiem, że ogląda pan te finały z przyjemnością? W NHL każdy rok jest jakby nową przyjemnością.

Każdy rok jest nową przyjemnością, nowym wyzwaniem, naprawdę ciężko trafić z typowaniem zwycięzców czy choćby finalistów. Można oczywiście patrzeć na statystki, na składy - ale hokej to nie jest piłkarska liga włoska czy hiszpańska, czy nawet czasami polska, gdzie można wytypować te dwa, trzy zespoły, które będą bić się o mistrzostwo kraju. Tutaj jest 31 zespołów - i chyba nikt nie stawiał na ten trzydziesty pierwszy zespół, który dołączył do stawki, że oni zagrają w finale. To jest piękne w tym sporcie.

Cały ten system draftowania, kominów, limitów zarobków. Menedżerowie klubów naprawdę muszą się głowić - mając określony z góry limit, w jakim muszą się zmieścić - jakich zawodników zakontraktować, jak draftować, muszą wyławiać nowe talenty. Tutaj nie jest promowany ten, kto jest bogatszy, kto nakupi więcej drogich zawodników - tutaj jest dobór teamu do danych możliwości. A do tego wszystkiego ważne jest jeszcze, żeby trener, czyli ten dyrygent, świetnie dyrygował. I okazuje się, że w debiucie można mieć świetną drużynę.


(e)