„Był związany z górami od najmłodszych lat. Zostanie zapamiętany jako osoba niezwykle kreatywna, zdecydowana, o wielkiej ilości planów” – mówi o Arturze Hajzerze jego przyjaciel Janusz Majer. „Znaliśmy się ponad trzydzieści lat. Prowadziliśmy wspólne wyprawy, wspólny biznes - to już jest prawie tak, jak stare małżeństwo” – dodaje.
Anna Kropaczek: Pan rozmawiał z Marcinem Kaczkanem. Co - w oparciu o jego relację - może pan powiedzieć o wypadku?
Janusz Majer, himalaista: Marcin Kaczkan dotarł dzisiaj rano do bazy. Rozmawiałem przez telefon satelitarny, który był w bazie.
Marcin tak relacjonuje ten feralny dzień, czyli 7. lipca: schodzili z obozu trzeciego do dwójki. Marcin schodził pierwszy, Artur drugi, więc był nad nim. Wiał bardzo silny wiatr od dołu, który zawierał cząsteczki śniegu. To mogło powodować, że Artur nie za bardzo dobrze widział Marcina. Może w pewnym momencie wydawało mu się, że Marcina już w tym kuluarze nie ma. Tym można tłumaczyć ten telefon do mnie, do Izy ( żony Hajzera - przyp. red.) i później tego smsa, w którym informował, że Marcin spadł w tym kuluarze japońskim. Natomiast Marcin mówi, że on nie spadł, w ogóle się nie obsunął. Schodził cały czas, widział Artura nad sobą jedną czy dwie liny wyżej. W pewnym momencie ciało Artura przeleciało obok niego. Jak Marcin zszedł na sam dół kuluaru to znalazł ciało Artura i stwierdził, że on nie żyje.
Czyli na górze między nimi zaistniało jakieś nieporozumienie? Pewnie do końca nie dowiemy się, jak to właściwie było. Jaka była odległość między nimi?
Dokładnie się o to nie dopytałem. Pięćdziesiąt, sto metrów. Może mniej.
Niemiecka wyprawa w czwartek wyruszy w miejsce, gdzie doszło do wypadku?
Niemcy, prowadzą swoją wyprawę i mają zdobywać Gaszerbrum I. Artur i Marcin byli pierwszą wyprawą, która w ogóle tam działała. Nikogo z nimi nie było. Niemcy dotrą na miejsce i mają sfotografować ciało, żebyśmy mieli dokumentację.
Czy wie pan coś o decyzjach dotyczących ciała? Co z nim będzie?
Ta decyzja zawsze należy do rodziny. Konsultacje są prowadzone, była rozmowa z mamą Artura. Rodzina zadecyduje w najbliższych dniach. Albo ciało będzie sprowadzone, albo Artur zostanie w swoich ukochanych górach.
Ja wiem, że odpowiedź może być trudna, bo to pana bliski przyjaciel. Jak go Pan zapamiętał?
Znaliśmy się ponad trzydzieści lat. Prowadziliśmy wspólne wyprawy, wspólny biznes - to już jest prawie tak, jak stare małżeństwo. Artur będzie pamiętany przez ludzi z jego otoczenia jako osoba niezwykle kreatywna, zdecydowana, o wielkiej ilości planów, które potrafił zrealizować, i to zarówno na polu tym wspinaczkowym, jak i na polu biznesowym.
Trzeba powiedzieć, że Artur z górami był związany od najmłodszych lat. Należał do harcerskiego klubu taternickiego - to jest taki fenomen katowicki. Wspinał się od czternastego roku życia. Mając siedemnaście lat pojechał na swoją pierwszą wyprawę w egzotyczne góry - na Spitsbergen. Na pierwszą wspólną wyprawę pojechał ze mną w 1985 roku na południową ścianę Lhotse. Wcześniej wszedł na Tiricz Mir. Potem miał okres wspinania z Jurkiem Kukuczką. Razem weszli na cztery ośmiotysięczniki. W 1989 roku razem uczestniczyliśmy w wyprawie na zachodnią grań Mount Everestu. Z tej wyprawy Artur przeniósł się na wyprawę Reinholda Messnera - z Krzysiem Wielickim zostali zaproszeni na południową ścianę Lhotse. Ja pozostawałem jako uczestnik tej wyprawy na Everest. W jej ostatniej fazie, podczas powrotu do bazy w lawinie zginęło pięciu naszych przyjaciół. Jeden ocalał- Andrzej Marciniak. Artur, którego złapałem w Katmandu, organizował skuteczną akcję ratunkową od strony chińskiej.
Po tym wypadku mieliśmy trochę dość gór i odmówiliśmy Jurkowi Kukuczce, który zapraszał nas na swoją wyprawę na południową ścianę Lhotse jesienią tego samego roku. Po jego śmierci powiedzieliśmy sobie, że musimy sobie z tymi górami dać na razie spokój. Założyliśmy firmę, zajęliśmy się biznesem. Pomysły Artura były realizowane z niezwykłą determinacją. Byliśmy pierwszą, wiodącą firmą, która stworzyła w Polsce rynek outdoorowy. Cała nasza konkurencja, która później powstała, kopiowała te nasze zachowania na rynku, a my - głównie Artur - wymyślaliśmy nowe.
Po kilku latach prosperowania pierwsza firma miała gorszy okres i zbankrutowała. Założyliśmy drugą. Wtedy Artur stwierdził, że jednak brakuje mu gór i postanowił wrócić znowu do wspinania się w Himalajach. Zrobił to z dużym przygotowaniem. Zaczął się wspinać na ośmiotysięczniki, kosztowało go to niesamowity, praktycznie lekkoatletyczny trening. W ostatnim okresie przed wyprawami trenował po siedem razy w tygodniu i doszedł do doskonałej wydolności. W tym okresie wszedł na Makalu, wszedł na Nanga Parbat, na Dhaulagiri, a stworzony przez niego program "Polski Himalaizm Zimowy" zaowocował tym, że Polacy zdobyli jako pierwsi Gaszerbrum I i Broad Peak. Broad Peak, trzeba powiedzieć, okupiony został niesamowitymi kosztami. Wiąże się to raczej z wielką tragedią niż z sukcesem.
Krzysztof Wielicki powiedział, że mimo takich wypadków ludzie zawsze wracają w góry. W tym to już jest druga taka tragedia.
Takie prawo serii jest straszne. To kolejna tragedia, ale były też lata, jak już wspominany przeze mnie rok 1989, gdzie piątka niezwykłych ludzi zginęła, a do tego jeszcze Jurek Kukuczka.
Krzysztof Wielicki mówił - oczywiście możemy gdybać - że do wypadku Artura Hajzera doszło być może wtedy, gdy informował o tym, że Marcin Kaczkan spadł.
Trudno sobie coś takiego tłumaczyć. Nikt już nie dojdzie do tego, jak to dokładnie było. Można by próbować ustalić to po godzinach. Sprawdzić, czy Marcin pamięta, w którym momencie Artur spadł, a w którym momencie był SMS... Ja byłbym daleki od tego typu spekulacji.
A w jakiej formie jest Marcin Kaczkan?
Zszedł samodzielnie z obozu drugiego poprzez obóz pierwszy do bazy, więc chyba jest sprawny.
Kiedy należy się go spodziewać w Polsce?
Nie wiem. To zależy od tego, czy ciało będzie transportowane, czy pogrzeb będzie na miejscu. Trzeba to załatwić. Potem czeka go spakowanie rzeczy Artura i swoich i karawana powrotna.