Miały być antidotum na upartyjnienie naszego życia politycznego - okazały się upartyjnione na 96 procent. Jednomandatowe okręgi w wyborach do Senatu przyniosły nam dziewięćdziesięciu sześciu senatorów partyjnych i zaledwie czterech niezależnych, choć i ci ostatni w większości byli popierani przez ugrupowania.
Fani okręgów jednomandatowych od lat przekonują, że nic nie zrobiłoby polityce tak dobrze, jak ich wprowadzenie. I snują wizję polityków mocno związanych z regionem i swoimi wyborcami, których nie będą wskazywać partie i przez to będą myślowo niezależni i nieskrępowani żadnymi instrukcjami.
Również Platforma Obywatelska u swych źródeł marzyła o takim właśnie parlamencie, a że bez zmiany konstytucji nie sposób tego przeprowadzić - ograniczyła się do Senatu. Wiedząc doskonale czym to się skończy, bo święta i naiwna wiara w wyborców, którzy rozkochają się w kandydatach spoza partii, okazała się wiarą płonną.
Wyborca - jak widać - lubi szyld i na szyld głosuje, a gdy go nie ma, to czuje się zagubiony. A wyniki to potwierdzają. Co więcej, dają cudowny komfort największym partiom, bo Senat - jak dotąd - był ich ostoją, tak nią pozostał, a rządzącej Platformie zagwarantował w dodatku, że zmieni każdą ustawę, która wyszłaby z Sejmu nie po jej myśli.