Dokładnie dwa miesiące temu życie wielu mieszkańców Dolnego Śląska i Opolszczyzny wywróciło się do góry nogami. Powódź zniszczyła miasta, zdewastowała domy i zabrała cały dobytek. Reporterzy RMF FM pojechali w okolice Kłodzka, Stronia Śląskiego, Lądka-Zdroju i Głuchołaz, aby ustalić największe, aktualne problemy poszkodowanych.
Do krajobrazu miast i wsi po powodzi nie sposób się przyzwyczaić. Chociaż minęły dwa miesiące, na ulicach wciąż widać skutki kataklizmu. Zawalone mosty, ulice zasypane kamieniami, domy bez ścian, zerwane dachy, które leżą kilkadziesiąt metrów za murami.
Choć prace trwają bez ustanku i wojsko wykonuje morderczą pracę, na brzegach leżą jeszcze śmieci, fragmenty karoserii samochodów. Kiedyś lubiliśmy z żoną wyskoczyć do Stronia Śląskiego na spacer, na zakupy. Teraz unikamy tego miejsca, jak możemy, trudno nam się patrzy na to, co się tam dzieje, wracają wspomnienia z tego dramatycznego dnia. Jak jadę coś kupić - to szybko tam i z powrotem - opowiada Adam Hadrysiak ze Starego Gierałtowa.
Mimo upływu czasu, z traumą mierzą się też mieszkańcy Lądka-Zdroju. Zdzisław Koziarek mieszka przy samej Białej Lądeckiej. Woda płynie niemal pod jego balkonem. Feralnego dnia wtargnęła do jego domu aż na pierwsze piętro, zabierając cały dobytek i niszcząc wszystko na swojej drodze.
Wróciłem tu dopiero trzy dni temu. Patrzę przez okno na to potwornie zniszczone miasto i nie mogę uwierzyć w to, co się wydarzyło. Jak jakaś apokalipsa. Nikt się tego nie spodziewał, nikt nie przypuszczał, że może nas aż tak zalać. Muszę się cały czas czymś zajmować, bo jak nic nie robię, to rozwalam się na kawałki, nie wiem, co mam robić - powiedział reporterce RMF FM Martynie Czerwińskiej, nie ukrywając łez.
Dziś zastanawia się, czy w ogóle warto się odbudowywać.
Mieszkańcy okolic Stronia Śląskiego dostali już zasiłek w wysokości 2 i 8 tysięcy złotych na natychmiastową pomoc związaną z dramatem utraty środków do życia. Żaden z naszych rozmówców nie dostał jednak 100 tys. zł na remont domu i 200 tys. na jego odbudowę.
Te pieniądze są nam bardzo potrzebne, bo bez nich nie możemy ruszyć z pracami. Staramy się, jak możemy, wydaliśmy swoje oszczędności, ale to kropla w morzu potrzeb. Potrzeby są ogromne, musimy mieć materiały budowlane, musimy opłacić ekipy remontowe, musimy też wciąż osuszać budynek. Mało kto ma takie oszczędności, a idzie zima, chcemy zdążyć zamknąć budynek przed mrozami, w Stroniu Śląskim już zaczął padać śnieg. Nie mamy jednej ściany, nie możemy tego tak zostawić, bardzo prosimy o jak najszybsze rozpatrzenie tych wniosków - mówi pani Janina z ulicy Langiewicza w Lądku-Zdroju. To jeden z najbardziej poszkodowanych rejonów w okolicy.
Tu było tak pięknie. Kwiaty, drzewa, każdy dbał o swoje podwórko. Teraz to wygląda jak po wojnie, jakby bomba tu spadła. Mąż nie chce tu już mieszkać, ale mi szkoda tego rodzinnego domu - dodaje w rozmowie z RMF FM.
Ludzie pożyczają pieniądze od rodziny, mając nadzieję, że niedługo zasiłki pojawią się na ich koncie, jednak niepewność, brak jakiejkolwiek informacji o dacie, kiedy pieniędzy można się spodziewać, spędza im sen z powiek. Zasypiam i liczę na co mi jeszcze starczy, co mogę zrobić, czy zdążę przed zimą, tak się nie da żyć - mówi pani Maria.
Tuż po powodzi na zalane tereny przyjechało tysiące wolontariuszy z całej Polski. Jak jednak mówią mieszkańcy - ten etap już minął. Teraz, aby wyremontować dom, trzeba zatrudnić fachowców, którzy biorą pieniądze. Problem polega jednak na tym, że kolejka klientów jest tak długa, że terminy sięgają roku, nawet dwóch.
Są ekipy, które robią na czarno, ludzie, którzy w ten sposób chcą sobie dorobić. Bywa, że oni mają czas. Tylko, że nie wystawiają faktur. A my musimy mieć każdy wydatek udokumentowany, aby później rozliczyć rządowe wsparcie, odszkodowania od ubezpieczyciela. I tu koło się zamyka - mówi Zdzisław Koziarek z Lądka-Zdroju.
To oznacza, że nawet jeśli ktoś dostanie materiały budowlane od darczyńców, to nie może ich wykorzystać, dopóki nie znajdzie ekipy remontowej rozliczającej się z podatków.
Miejscowość Bodzanów pod Głuchołazami na Opolszczyźnie to miejsce, które wygląda na opuszczone - opisuje reporter RMF FM Beniamin Kubiak-Piłat. Na elewacjach domów widać jeszcze, do którego miejsca sięgała woda. To często był poziom 1,3-1,5 m, a gdzieniegdzie jeszcze wyżej.
Mieszkańcy do tej pory starają się naprawić to, co zniszczyła im powódź. W większości robią to własnymi rękami, bez specjalistycznych firm. Często nie mają już środków na kupno nawet najprostszych materiałów budowlanych, bo pomoc finansowa od państwa nadal nie została przekazana.
Teraz nie mamy już środków, żeby dać jakieś tynki. Trzeba kupić zaprawę. Beton, żeby wylać tutaj, to ok. tysiąc złotych. My się liczymy ze złotówką, a co dopiero z tysiącem. Niech to przyspieszą. Tu jest prowincja, tu się zarabia 3,5-4 tys. Jeżeli tego nie przyspieszą, to ludzie będą cierpieć i to bardzo poważnie. Szliśmy na wybory, głosowaliśmy za nimi. A teraz widzę, że wszystko zawiesiło się w próżni. Polityka na tym polega, żeby poklepać po plecach i to wszystko, na tym się skończy - usłyszał nasz dziennikarz od państwa Jolanty i Czesław z Bodzanowa.
Małżeństwo w swoim domu musiało zasypać piwnicę, nie ma wody, centralnego ogrzewania, a w łazience - skutej do cegły - jedynie toaletę. Złożyli wszystkie potrzebne wnioski i czekają na pomoc.
Przedsiębiorcy z okolic Stronia Śląskiego zwierają szyki, aby wspólnymi siłami walczyć o wsparcie finansowe po powodzi. Chociaż od kataklizmu minęły dwa miesiące, wielu z nich nie otrzymało żadnej pomocy.
Narzekamy przede wszystkim na brak komunikacji, brak wypracowywania wspólnych rozwiązań. Wiemy, że jest w rządzie pełnomocnik do spraw odbudowy powodziowej, ale szczerze mówiąc, oprócz tego, że wszyscy o nim słyszeli, nikt go nie widział. A jest tu podobno raz w tygodniu. Nikt nas nie zaprosił do rozmów - powiedział Dominik Gibovitsch, właściciel restauracji Raj Pstrąga, który wycenił swoje straty na 2-3 mln złotych.
Problem dotyczy też składania wniosków o wsparcie finansowe, bo te muszą być podparte kosztorysami, czy podsumowaniem strat. Do tego potrzebni są rzeczoznawcy, ale ci albo są niedostępni z powodu długich kolejek, albo windują ceny, więc nie mamy nawet jak wnioskować o te pieniądze - tłumaczy Gibovitsch.
Przedsiębiorcy chcą też tarczy ochronnej na dłużej niż 2 miesiące. Mówią co najmniej o 6 miesiącach. Miałaby objąć różne składki, leasingi, raty czy rachunki za media. Proszą też o powrót bonu turystycznego. Nie musimy wymyślać koła ratunkowego na nowo. Takie rozwiązania były już stosowane w czasie covidu. Można je wziąć, ulepszyć i wprowadzić - apelują do rządu.
Swoje postulaty formułują już także przedsiębiorcy z okolic Starego Gierałtowa. Słyszymy o 70 milionach, o 300 milionach i super naprawdę, dziękujemy, tylko, że nikt tych pieniędzy tu nie widział. Nie dostajemy żadnych informacji zwrotnych. Nie wiemy, do kogo to trafia. To trochę jak z Yeti - wszyscy słyszeli, nikt nie widział - mówi Adam Hadrysiak, który prowadzi agroturystykę Złoty Sen.
Sam nie dostał nawet 8 tysięcy na szkody w domu, dlatego, że prowadzi w nim biznes. Przecież warunkiem prowadzenia agroturystyki jest mieszkanie na jej terenie. A ja nie dostałem pomocy ani jako prywatna osoba, ani jako przedsiębiorca, bo w teorii mogę nadal prowadzić biznes. Tylko, że nie mam nawet na opał. Turyści boją się tu przyjeżdżać. Czasami pobyt wykupują znajomi, żeby mi pomóc, bez nich nie miałbym nic - mówi Hadrysiak.
Stronie Śląskie utrzymuje się z turystyki. W czasie ferii zimowych, przedsiębiorcy potrafili zarobić 1/3 utargu rocznego. Zima zbliża się wielkimi krokami, więc czasu jest coraz mniej. Turystyka to mikrosystem, w którym wszyscy są połączeni. Pani, która sprzedaje kwiaty i pan, który sprzedaje produkty spożywcze zarabia dzięki temu, że ludzie przyjeżdżają do pensjonatów, do hoteli, w góry. Robią zakupy u nich i my robimy zakupy przygotowując bazę noclegową - dodaje.
O podobnych problemach mówi w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Beniaminem Kubiakiem-Piłatem Marcin Nastasowski, który stracił dwie restauracje - jedną w Głuchołazach, drugą w Nysie na Opolszczyźnie. Łącznie to ponad 3 miliony złotych strat. On również złożył wszystkie potrzebne wnioski i czeka. Przez dwa miesiące nie dostał nawet złotówki, a koszty utrzymania biznesu cały czas rosną.
Koszty cały czas są z tytułu ZUS-u, który niby został przesunięty na za rok, ale ten dług cały czas rośnie. Podatki, które nam zostały przesunięte na styczeń, też trzeba będzie zapłacić. Nawet jeżeli dostaniemy jakąś pomoc od państwa, to część z tych pieniędzy pokryje zaległe zobowiązania i te, które będą cały czas rosły. Dopóki nie będziemy pracować, nie będziemy zarabiać pieniędzy, to koszty utrzymania pracowników będziemy pokrywać z pieniędzy, które dostaniemy z tych wszystkich dofinansowań. To jest takie trochę przepalanie tych pieniędzy, wolałbym je wkładać w odbudowę. Im szybciej je dostaniemy, tym szybciej będziemy się w stanie odbudować. Na razie nic się nie wydarzyło. Czekamy - mówi Marcin Nastasowski, restaurator z Nysy i Głuchołaz.
W Kłodzku, gdzie jest Jakub Rybski, w centrum wciąż widać latarnie i znaki drogowe, które powykrzywiała siła żywiołu. Najbardziej poruszający jest jednak widok małych barów czy sklepików, które zniszczyła woda. Na niektórych drzwiach widać muł, gdzieniegdzie okna są zabite deskami, nie wiadomo, czy jeszcze ktokolwiek tam jeszcze wróci
Od właścicieli nasz dziennikarz często słyszy to samo: wszyscy o nas zapomnieli. Gdyby nie pomoc znajomych, rodziny, to chyba do dziś byśmy w tym błocie tu byli. Przedsiębiorcy w Kłodzku zostali pominięci, tak jakbyśmy przez te lata działalności, nie płacili żadnych podatków, nie istnieli, nie ściągali tu ludzi, turystyki. Zapomniani ludzie, zapomniane firmy - mówi pan Szymon, który wraz z żoną prowadzi pokoje gościnne Verona.
W ich pensjonacie zniszczenia są katastrofalne. Po dwóch miesiącach udało się dopiero zedrzeć uszkodzone tynki i wyrzucić zniszczone meble i część gruzu. Budynek wciąż musi być osuszany, a przy takiej pogodzie to bardzo trudne. Pan Szymon dodał, że jeśli w ogóle wrócą do działalności, będzie to dopiero za rok.
Podobnie wielu innych przedsiębiorców, którzy podkreślają, że rządowa pomoc jest niewystarczająca, a wypłaty jakichkolwiek środków trwają za długo.
O pomoc do rządu apeluje m.in. spółdzielnia mieszkaniowa w Głuchołazach. Spółdzielnia według przepisów traktowana jest jako prywatne przedsiębiorstwo oraz właściciel części wspólnych w blokach - takich jak klatki schodowe, piwnice czy kotłownie. Problem w tym, że przepisy nie uwzględniają pomocy finansowej dla spółdzielni, które nie mają z czego zapłacić za remonty i czyszczenie tych miejsc.
Niestety, byliśmy pozostawieni sami sobie. Między innymi firmy, które z nami współpracowały, same szukały pomocy. Dużo mieliśmy wolontariuszy, ludzi, którzy się do nas zgłaszali, firm, które pytały się, w czym nam pomóc, przyjeżdżały ze swoim sprzętem i ludźmi. Mieliśmy pomoc z Kaszub, z Nowego Targu. Ludzie przyjeżdżali, sami się pytają, co mają robić. Nie mieliśmy środków finansowych zewnętrznych, jedynie pomoc innych spółdzielni - mówi dziennikarzowi RMF FM Beniaminowi Piłatowi Joanna Pietluch ze spółdzielni mieszkaniowej w Głuchołazach.
Firmy, które wywiązały się ze swoich obowiązków, teraz wystawiają faktury. Problem w tym, że spółdzielnia utrzymuje się z tego, co otrzymuje od mieszkańców i nie ma swoich oszczędności. Kwota do zapłaty może wynieść nawet 12 milionów złotych.
Pracownicy spółdzielni chcą przede wszystkim, by rządzący spotkali się z nimi i podjęli dialog. Wiemy, że minister Kierwiński pojawia się w okolicy, ale nigdy się z nim nie widzieliśmy - mówi Joanna Pietluch.
Żeby wysłuchał naszych potrzeb, argumentów, a przede wszystkim zapraszamy go do rozmowy z nami, z naszymi spółdzielcami, bo ludzie się denerwują, twierdzą, że dostaliśmy tę pomoc - nie dostaliśmy, bo niestety ustawa nas ogranicza, bo jesteśmy właścicielami tylko pomieszczeń wspólnych, możemy to naprawiać, niestety na budynki nie dostajemy żadnych pieniędzy od państwa, żyjemy z tego, co nam wpłacają ludzie, idzie to na remonty codziennie, a nie na ogrom zniszczeń przez powódź - dodaje.
Drzwi, okna, klatki schodowe, piwnice, kotłownie - to wszystko trzeba jeszcze wyremontować w budynkach należących do spółdzielni.