"Baśni z tysiąca i jednej nocy jak w ostatnich dniach już nie przeżywamy" - mówił po trzecim etapie rajdu Dakar kierowca RMF Caroline Team Albert Gryszczuk. W poniedziałek w aucie Gryszczuka i jego pilota Michała Krawczyka najpierw odpadło koło, a później spod maski buchnął ogień.
Dzisiaj nie było wydm, ale na pewno (dużo dała nam) poniedziałkowa sytuacja, kiedy po awarii, czekaniu na części, wymianie wahacza, po tym, jak po nodze przejechała mi rajdówka, wjechaliśmy po nocy na wydmy i wjechaliśmy do największej dziury, jaka była w promieniu 100 kilometrów… Jak tam wjechałem, pomyślałem sobie: "Koniec świata. Trzeba się zastanowić, co wymontować z auta, i iść na piechotę do obozu". Ale ja jestem tak skonstruowany, że zawsze walczę do końca. Po godzinie wyjechałem stamtąd i wiedziałem, że wszystkie inne problemy mam rozwiązane. I tak dokładnie dzisiaj (we wtorek) poleciał nasz OS. Cel był prosty: dojechać za dnia do mety i zrobić sobie jak najlepsze miejsce na środowy start - mówił na mecie trzeciego etapu rajdu Gryszczuk.
Nic takiego jak ostatnie "baśnie z tysiąca i jednej nocy", jakie przeżyliśmy w ostatnich dniach, się nie stało. Raz utknęliśmy w koleinach. Auto, które jechało przed nami, całkowicie zasłoniło drogę i wjechałem w koleiny. Nasze auto zawisło - żeby się wyciągnąć, musieliśmy skorzystać z pomocy innego zawodnika, bo okazało się, że nie mamy prądu w aucie, nie chciało zapalić. Podejrzewam, że to może mieć coś wspólnego z poniedziałkowym pożarem. Przyczyny tego pożaru jeszcze nie znaleźliśmy - opowiadał kierowca RMF Caroline Team.
Jak podkreślał, o miejsce w klasyfikacji generalnej się nie martwi, bo nie to jest najważniejsze. Dla nas jest istotne, żebyśmy byli jak najbliżej Adama (Małysza) - mówił.
Mimo problemów z lewą stopą Gryszczuk nie zjawił się u lekarza. Nie poszedłem. Nie chcę ryzykować. Bo gdyby lekarz powiedział, że nie mogę jechać, byłaby tragedia. Radzę sobie. Mam jakieś maści przeciwbólowe, staram się tą stopę oszczędzać. W naszych autach jest sekwencyjna skrzynia biegów, więc sprzęgło potrzebne jest tylko do ruszania. A hamuję prawą - żartował.
Surową lekcję otrzymał na etapie z San Rafael do San Juan quadowiec Łukasz Łaskawiec. Po dwóch świetnych etapach o mało nie odpadł z rywalizacji. W jego quadzie dwukrotnie pękały gałki przy kołach. To sprawia, że dolny wahacz wbija się w ziemię, a pojazd zatrzymuje się niemal w miejscu. Za pierwszym razem uderzyłem się w kolana. Niestety, przy drugim uderzyłem głową w konstrukcję roadbooka i przyrządów nawigacyjnych. Bardzo boli mnie twarz, jestem wykończony - mówił na mecie zawodnik.
Po przyjeździe na biwak długo nie mógł dojść do siebie. Nie miał nawet siły pójść pod prysznic. Do prowizorycznej łaźni na obozowisku zawieziono go samochodem.