Mija właśnie pięć lat od wybuchu kryzysu. Najgorsze za nami. Teraz przyszedł czas zapłaty. 15 września 2008 roku jeden z najbardziej znanych banków inwestycyjnych świata, rekin z Wall Street, działający od 158 lat Lehman Brothers złożył wniosek o bankructwo. Chociaż nie ma co się oszukiwać, o Lehman Brothers mało kto nad Wisłą wcześniej słyszał, to konsekwencje upadku tego banku były bolesne także i dla nas.
Początek września to dla Amerykanów bardzo emocjonalny czas. Zresztą nie tylko dla nich. W kalendarzu mamy obok siebie dwie rocznice. Jedna z nich rozpoczęła urzędowanie George’a W. Busha w Białym Domu, druga rocznica zbiegła się z końcem jego kadencji. Pierwsza rocznica to 11 września, czyli dzień ataków na World Trade Center z 2001 roku. Ta data oznacza koniec niewinności w amerykańskim społeczeństwie. Okazało się, że słynny “Amerykański sen" nie może trwać wiecznie.
Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych zrozumieli, że nie mogą już skupiać się wyłącznie na realizacji swoich marzeń. 11 września miał także konsekwencje finansowe. Ameryka zaczęła się zbroić na potęgę. Poszła na dwie wielkie wojny, których nie można podsumować słowem "sukces". Zarówno Afganistan, jak i Irak były złotymi czasami dla branży zbrojeniowej. Niestety były to inwestycje robione na kredyt, co doskonale odzwierciedla coraz szybciej bijący zegar długu publicznego Stanów Zjednoczonych.
Całość idealnie pokazuje proste zestawienie. Liczby oczywiście w przybliżeniu:
- Dług publiczny USA w roku 2000: 5 bilionów, 700 miliardów, 643 milionów, 840 tysięcy dolarów.
- Dług publiczny USA dzisiaj: 16 bilionów, 900 miliardów, 900 milionów, 500 tysięcy dolarów.
- Dług publiczny USA przewidywany na rok 2017: 20 bilionów, 600 miliardów, 40 milionów, 20 tysięcy dolarów.
Robi wrażenie prawda?
Zaraz po rocznicy zamachów z 11 września 2001 roku, jest rocznica upadku Lehman Brothers z 15 września 2008 roku. To był symboliczny początek kryzysu. Symboliczny, bo kłopoty zaczęły się znacznie wcześniej. Dziś wiemy, że można wskazać dwa powodu zapaści gospodarczej stanów zjednoczonych, choć oba wyrastają z jednego pnia. Pierwszy to chciwość bankierów. Finansiści wymyślili taki system w którym opłacało im się udzielać kredytów hipotecznych każdemu kto oddychał. Dla polityków to było piękne, bo obywatele mogli jeszcze próbować realizować swój amerykański sen. Bankierom to się opłacało, bo udzielone kredyty łączyli w obligacje, ubezpieczali, sprzedawali bankom inwestycyjnym i potem inwestorom. Wszyscy zarabiali. Do czasu. W 2007 roku nastąpiło załamanie rynku nieruchomości, ceny spadły, więc i domy, które zabezpieczały kredyty stały się niemal bezwartościowe. System się zawalił.
Tu dochodzimy do drugiego powodu. Dlaczego do tego mogło dojść? Bo pod naporem finansjery i błędnej rekomendacji guru świata finansów, byłego szefa amerykańskiego banku centralnego Alana Greenspana, prezydent Bill Clintom podpisał zniesienie ustawy Glass-Steagall. Ta ustawa, mówiąc najprościej, zabraniała łączenia ryzykujących banków inwestycyjnych z tradycyjnymi bankami detalicznymi, w których zwykli ludzie trzymali swoje pieniądze.
Połączono więc ogień i wodę. System musiał się kiedyś zawalić i to nastąpiło w 2008 roku.
Kilka dni temu, dokładnie 3 września, na Forum Ekonomicznym w Krynicy premier Donald Tusk ogłosił koniec kryzysu. Uczciwie mówiąc trochę się zapędził, bo do końca kryzysu jeszcze długa droga. Premier miał za to rację w jednym najgorsze już za nami. Pokazuje to między innymi wykres wzrostu gospodarczego przygotowany przez Narodowy Bank Polski.O tym że minęliśmy dołek świadczą także niezliczone dane publikowane co i rusz przez Główny Urząd Statystyczny. Produkcja odbiła, zużycie prądu jest coraz większe, także produkcja stali. To pokazuje, że polski przemysł się odradza. To, co my odczuwamy, to wreszcie rosnące ceny mieszkań i pracodawcy, którzy w kolejnych ankietach jasno wskazują, że do końca roku chcą ruszyć z inwestycjami w produkcję i ludzi. Śmiało można powiedzieć, że po jesienno-zimowej zwyżce zobaczymy znaczny spadek bezrobocia i wreszcie pierwsze podwyżki. Możecie wierzyć na słowo.
Tak jak pisałem przy poprzedniej rocznicy upadku Lehman Brothers kluczem do wyjścia z kryzysu okazały się banki centralne. Teraz to się potwierdziło. Największy wpływ na rynek miały Europejski Bank Centralny i Amerykańska Rezerwa Federalna, czyli FED. Oba te banki postanowiły odejść od standardowych narzędzi i zaczęły - mówiąc w bardzo dużym uproszczeniu - pompować pieniądze w rynek. Banki centralne zaczęły udzielać prywatnym bankom niemalże nieoprocentowanych pożyczek. One z kolei miały przeznaczyć te pieniądze na kredyty dla przedsiębiorców i zwykłych ludzi.
Tak też się stało.
EBC i FED postawiły przy tym jeden warunek. Otworzyły swoje arsenały i wytoczyły najcięższe działa, ale to mogło zadziałać tylko jeżeli z odsieczą przyjdą politycy. Politycy natomiast spisali się na trójkę z plusem. Na szczytach w Brukseli i na Kapitolu wdrożyli programy ostrożnościowe, które mają ograniczyć zadłużenie. To raczej działanie wizerunkowe, niż faktyczne, ale na więcej nie było ich stać.
Jak powiedział kiedyś premier Luksemburga i były przewodniczący Eurogrupy Jean Claude Juncker: "Wszyscy wiemy co należy zrobić. Nie wiemy tylko jak potem wygrać wybory". To chyba podsumowuje potencjał polityków do walki z kryzysem. To oznacza, że reszta jest w naszych rękach.
W jednej sprawie protestujący mieli jednak rację. Musimy zarabiać więcej! Nie chodzi tu o podwyższenie płacy minimalnej i ograniczenie umów zlecenia i o dzieło, nazywanych niesłusznie "śmieciowymi". To byłoby sztuczne i szkodliwe rozwiązanie. Chodzi o to, że pracodawcy płacili więcej, a państwo pobierało mniejsze podatki od pracy. To oczywiście brzmi utopijnie, ale innego wyjścia nie ma. Dlaczego? Pokazuje to grafika przygotowana przez amerykańską firmę doradczą Boston Consulting Group.
Na tej grafice widzimy co stało się w Ameryce. Na górze szybko rosnące wydatki amerykanów powodowane tanim kredytem i zapisanym już w Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych "prawem do pogoni za szczęściem" ("Life, Liberty and the pursuit of Happines"). Żółta krzywa na dole pokazuje natomiast wzrostu realnych płac. Realnych, czyli między innymi po odjęciu inflacji. Jak widzimy wzrostu pensji nie ma. Co to oznacza? Że Amerykanie rozwijali swoją gospodarkę i konsumpcję na kredyt. Do czego to doprowadziło? Widzimy dzisiaj. To może się powtórzyć w przyszłości jeśli pensje nie zaczną rosnąć.
Załączony obrazek pokazuje, że nasza gospodarka rośnie niewspółmiernie szybko do wzrostu wynagrodzeń. Kto więc ma te brakujące pieniądze? One obracają się w trójkącie: rząd, pracodawcy i pracownicy. Skoro pracownicy podwyżek nie odczuwają, a rząd podnosi podatki tylko nieznacznie (m.in. akcyzę i utrzymuje zamrożony próg podatku PIT), to widać, że te pieniądze zostają u przedsiębiorców. Panowie, przyszedł czas zapłaty. Mówiąc populistycznie: Jeżeli pensje nie wzrosną, to wyjście z kryzysu bardzo nam się rozciągnie w czasie, a powtórka, może w mniejszej skali, ale jednak, jest bardzo prawdopodobna.
Polska będzie miała wkrótce jeszcze jeden problem. Utratę dobrego wizerunku. Do tej pory gwarancją dobrej pozycji w świecie europejskiej finansjery byli dobrze radzący sobie na brukselskich szczytach premier Donald Tusk, znający kilka języków, bywający w świecie i posiadający telefony do najważniejszych osób wicepremier, minister finansów Jacek Rostowski oraz dwaj będący w cieniu ludzie pochodzący z serca rynku finansowego: wiceminister finansów Wojciech Kowalczyk i wiceminister skarbu państwa Paweł Tamborski. Zwłaszcza ta ostatnia dwójka odrabiała mrówczą robotę. Jak usłyszałem od jednego z prezesów zagranicznych banków działających w Polsce: "Ci panowie potrafią każdy bałagan tak opakować, że wygląda jak gwiazdkowy prezent". Dla nas to super. Niestety to się skończyło. Wraz z przeprowadzaną reformą OFE.
Ostatnio EBOR, czyli Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju napisał o skutkach nowej reformy emerytalne tak:
"Bezpośrednie skutki fiskalne są jednoznacznie pozytywne. (...) Drugą stroną medalu tych zmian jest oczywiście to, że budżet weźmie na siebie dodatkowe zobowiązania wynikające z emerytur wypłacanych w przyszłości. (...) Jednocześnie, szkody dla rozwoju polskiego rynku kapitałowego będą natychmiastowe i dotkliwe. (...) Główne źródło długoterminowych inwestycji zorientowanych na ryzyko zostanie w Polsce zmarginalizowane".
Mówiąc najprościej EBOR twierdzi, że rząd zabija właśnie polską giełdę i inwestorzy nie będą chcieli robić u nas ryzykownych inwestycji. To nie jest jedyny taki głos.
Można się więc spodziewać, że wkrótce inwestycje na giełdzie będą ryzykowne. Oczywiście na to nałoży się przykręcanie, najpierw przez amerykański bank centralny, wielkiego dodruku pieniędzy. Dodatkowo możemy się spodziewać wzrostu oprocentowania rządowych obligacji, bo będzie oznaczało, że rząd będzie musiał płacić wyższe odsetki za pożyczanie pieniędzy i te koszty przerzuci na nas. To oznacza ryzyko wyższych podatków, czyli wolniejszego wzrostu pensji, a dlaczego pensje muszą rosnąć - już wiemy.
Przed nami ciąg dalszy kryzysu. Tym razem jednak będzie to droga w góra. My natomiast będziemy walczyć nie tyle o "godne życie", a o "godniejsze życie". To chyba dobra wiadomość na kolejny rok.