Dziennikarze RMF FM dotarli do przejścia w Bruzgach. To tam w hali logistycznej Białorusini umieścili imigrantów z Bliskiego Wschodu, którzy od kilku miesięcy nielegalnie próbują przedostać się do Polski, a potem dalej do Niemiec. Z powodu ich obecności i powtarzanych każdego dnia prób sforsowania zasieków w ponad 180-kilometrowy pasie przy granicy z Białorusią polski rząd wprowadził stan wyjątkowy.
Dziś dziennikarze RMF FM dotarli do przejścia granicznego w Bruzgach.
W sprawie wyjazdu kontaktowali się z komitetem granicznym w Mińsku, a także w Grodnie. Pogranicznicy skierowali ich jeszcze do administracji obwodowej. Tam usłyszeli, że nie ma żadnych ograniczeń dla wyjazdu akredytowanych dziennikarzy do strefy przygranicznej.
"To strefa otwarta" - powiedział jeden z urzędników. Dodał, że koło hali, w której mieszkają cudzoziemcy, otwarto nawet mobilne biuro prasowe w wojskowych ciężarówkach.
Na ostatniej stacji benzynowej przed przejściem w Bruzgach gromadzili się kiedyś migranci, zanim założyli ostatni obóz przed granicą białorusko-polską. Pracownicy tej stacji opowiadali, że ostatni raz dowieziono tu migrantów ponad miesiąc temu. Docierali samodzielnie albo zorganizowanym transportem. Mieli ze sobą śpiwory, byli wyposażeni w odzież pozwalającą znosić niską temperaturę.
Nasi dziennikarze usłyszeli o setkach osób, które wykupowały żywność i napoje, a następnie szły w kierunku przejścia albo w las. Od linii granicy to miejsce dzieli niecały kilometr.
Dziś panuje tam spokój, jest całkowicie pusto. Okolice ważnego przejścia na granicy z Polską wyglądają jak wymarłe. Choć po obu stronach trasy są duże stacje benzynowe, dziennikarze RMF FM byli tam jedynymi klientami.
Szeroka trasa wiodąca do Polski jest zaśnieżona. O poranku przejechały nią pojedyncze samochody.
Tuż przed godziną 9:00 rano, ku własnemu zaskoczeniu przez nikogo nie zatrzymywani, nasi wysłannicy wjechali na teren przejścia w Bruzgach. Kiedy zaparkowali żółto-niebieski samochód obok hali, nikt z mundurowych nie zwrócił na nich uwagi.
Po wejściu do wnętrza hali w oczy rzucił im się widok prowizorycznych sypialni, ułożonych piętrowo na magazynowych regałach. Każda zbudowana jest z palet, koców i kołder. Migranci mieszkają w nich po kilka osób, próbując zachować choć minimum prywatności. Są tam mężczyźni, kobiety i małe dzieci.
W hali panuje temperatura pokojowa. Jak zauważyli dziennikarze RMF FM, pojedyncze osoby, próbując zabijać czas, przeglądają internet albo słuchają muzyki.
Migranci, z którymi rozmawiali, mówili, że nie zrezygnowali z wyjazdu na Zachód, do Niemiec. Ci, którzy zmienili plany, wrócili już do swoich krajów zorganizowanymi kilka tygodni temu lotami powrotnymi.
Cudzoziemcy, którzy zostali w Bruzgach, utrzymują, że nie mają dokąd wrócić. Nie poddają się i chcą nielegalnie przekroczyć granicę Białorusi z Polską. "Jeśli nic się nie wydarzy, wrócę do lasu" - przyznał szczerze jeden z młodych Irakijczyków.
Młoda Kurdyjka opowiadała naszym wysłannikom, że uciekła w obawie o swoje życie. Teraz w centrum logistycznym mieszka z ojcem, matką i dwiema siostrami na kilku metrach kwadratowych. "Zamierzamy tu zostać, dopóki nie otworzą granicy. Sprzedaliśmy wszystko i nie mamy już nic" - stwierdziła.
Uciekinier z Iraku wspominał skomplikowaną podróż na Białoruś, gdzie przebywa już od czterech miesięcy. Jak sam mówi, już kilka razy próbował sforsować granicę z Polską albo z Litwą.
"Większość z nas przybyła z Dubaju przez Istambuł. Jeśli spytacie, dlaczego puściliśmy nasze kraje, odpowiemy: dla lepszego życia" - powiedział, dodając, że ma nadzieję, iż unijna granica w końcu się otworzy.
W rozmowach przejawia się data 25 grudnia, jak mówią migranci, kluczowa dla ich losu. Są bowiem przekonani, że wtedy ma w Berlinie zapaść decyzja, czy powstanie korytarz humanitarny z Białorusi do Niemiec. Gdy dziennikarze RMF FM zapytali, skąd mają takie informacje, Irakijczycy stwierdzili, że przekazują im je przedstawiciele białoruskich władz.
"Przed nowym rokiem wszyscy powinniśmy być już w Niemczech" - mówią z nadzieją w głosie.
Wszyscy są tu zakładnikami konfliktu Łukaszenki Zachodem - mówi dziennikarzom RMF FM Farath - młody Kurd, który mieszka w hali na przejściu granicznym w Bruzgach. Farath twierdzi, że uciekł z północnego Iraku, ponieważ miał problemy polityczne. Współorganizował bowiem protesty. W Kurdystanie zostali jego żona i syn. Cały czas liczy, że uda mu się przedostać do Niemiec.
Rozumiem, że macie problem z Łukaszenką, ale ci ludzie, którzy tu są, nie są częścią ani Białorusi ani Polski. Uciekamy ze swoich krajów, bo mamy tam problemy - opowiada Farath.
Poza umożliwieniem wjazdu Farath oczekuje od Zachodu pomocy humanitarnej dla migrantów, którzy utknęli na Białorusi. Tu są złe warunki do życia. Popatrz na toalety, prysznice, jedzenie... Tutaj nic tak naprawdę nie ma - dodaje.
Farath jest fryzjerem. Jak powiedział wysłannikom RMF FM, teraz najważniejsze dla niego jest zapewnić sobie i rodzinie lepsze życie.
Jak poinformował przedstawiciel Aleksandra Łukaszenki w obwodzie grodzieński Jurij Karajew, w hali magazynowej w Bruzgach jest 580 osób. Jak zauważa dziennikarz RMF FM Krzysztof Zasada, wiele wskazuje na to, że białoruskie władze nie za bardzo wiedzą, co zrobić z tymi osobami. Karajew powiedział wysłannikom RMF FM, że 5 rodzin zgodziło się osiedlić na Białorusi. Jak natomiast pokazują decyzje władz wobec reszty cudzoziemców, mogą oni pozostać na granicy jeszcze wiele miesięcy. W Bruzgach powstanie np. mobilna szkoła dla najmłodszych. Żeby dzieci zająć czymś rozwojowym, nauką. Będą też psychologowie. W razie potrzeby jest pomoc medyczna. 4 dni w tygodniu pracuje też łaźnia - mówi Karajew.
Jak relacjonuje Mateusz Chłystun, przed halą magazynową w Bruzgach stoi kilka food trucków. W jednym z samochodów jest też kiosk, przy którym nieprzerwanie kłębi się tłum. Migranci korzystają też z kuchni polowej prowadzonej przez Czerwony Krzyż.
Polskiego dezertera powinien wnikliwie przesłuchać śledczy i psycholog - mówi w rozmowie z naszymi specjalnymi wysłannikami Jurij Karajew. Według niego w całej medialnej historii dotyczącej ucieczki żołnierza z Polski mogło dojść do nieporozumień.
Karajew nie wyklucza, że w dziennikarskim przekazie na Białorusi doszło do błędów w tłumaczeniu słów podobnych w obu językach - takich jak np. zaginął, czyli po polsku zgubił się, a po białorusku - nie żyje. Przy dymisjach przełożonych dezertera, rosyjskojęzyczne media mówiły o m.in. o dowódcy dywizji, gdy w rzeczywistości chodziło o dywizjon, czyli jednostkę o wiele niższego szczebla.
W rozmowie z wysłannikami RMF FM Karajew przyznał też, że rozumie polskie władze w związku z ich niechęcią co cudzoziemców z Bliskiego Wschodu. Jak powiedział, "oczywistym jest, że z chęcią przyjęliby Białorusinów i Ukraińców, bo to ten sam krąg kulturowy".
Krzysztof Zasada i Mateusz Chłystun zapytali też o zachowanie białoruskich mundurowych podczas prób szturmowania przez cudzoziemców polskiej granicy, m.in. dlaczego używane są lasery i stroboskopy. Pomocnik Łukaszenki stwierdził, że od słyszy o tym po raz pierwszy, po czym szybko pożegnał się i odszedł.
Nasi wysłannicy są na Białorusi od niedzieli. Ich przejazd nie obył się bez problemów. Najpierw przez godzinę sunęli w 30-kilometrowym korku do przejścia w Bobrownikach, patrząc na mijane ciężarówki, stojące na prawym pasie. Ich kierowcy na odprawę muszą czekać po kilka dni.
Opisywali nerwowe cztery godziny - tyle zajęło białoruskim pogranicznikom prześwietlanie dokumentów naszych dziennikarzy. Był grad pytań, kilka telefonów, a wszystko było filmowane.
W końcu Krzysztof Zasada i Mateusz Chłystun dotarli do Grodna. W mieście oddalonym od granicy z Polską kilkanaście kilometrów nie widać, że trwa migracyjny kryzys. Choć mieszkańcy mówili naszym specjalnym wysłannikom, że migrantów w mieście i przy trasie prowadzącej do granicy widzieli jeszcze niedawno.
"Przejeżdżali tędy autobusami albo taksówkami. Spacerowali po ulicach. Teraz w mieście nie ma uchodźców, inaczej niż w Mińsku. Teraz wyprawiają ich po trochu. Niebawem się od nich uwolnimy" - usłyszeli w Grodnie nasi dziennikarze.
Teraz miasto żyje świętami. Na każdym kroku widać przygotowania do Bożego Narodzenia. Na ulicach stoją choinki, centralne place rozświetlają kolorowe lampki, uruchomiono iluminacje.
Polscy dyplomaci, z którymi rozmawiali nasi dziennikarze, podkreślają, że sytuacja m.in. w rejonie Grodna to pozorna stabilizacja. Nie wiedzą, czego oczekiwać i jaki może być kolejny krok białoruskich władz. Mają świadomość, że to się dzieje, to scenariusz rozpisany na konkretne sceny. "Co przed nami? Nie wiemy" - mówią.