"Trzeba czasem zrobić krok w tył, żeby pójść naprzód" - mówi w pierwszej dłuższej rozmowie po wycofaniu się spod K2 Andrzej Bargiel, który jako pierwszy chciał zjechać na nartach z tego najtrudniejszego ośmiotysięcznika. Ma nadzieję jeszcze na niego wrócić, bo wyprawa utwierdziła go w przekonaniu, że jest to możliwe.
Andrzej Bargiel: Wczoraj próbowaliśmy zrobić atak, ale na początku Janusz odpadł, a potem Kuba dostał skałą. Było tu jakieś ocieplenie, które spowodowało, że spadały lawiny skalno-śnieżne. I w pewnym momencie okazało się, że jakbym chciał iść dalej, to musiałbym iść sam, baz żadnego wsparcia, bo chłopcy musieli zejść. Więc stwierdziliśmy, że odpuszczamy, bo znaki na niebie i ziemi pokazywały, że to nie jest nasz najlepszy czas.
Maciej Pałahicki, RMF FM: Wszystko ułożyło się dość pechowo.
Darek Załuski też musiał wczoraj zejść, bo znowu zaczął go boleć ząb (Darek Załuski z powodu silnego bólu zęba już we wcześniejszej fazie wyprawy musiał być przetransportowany śmigłowcem do lecznicy w Skardu. Wrócił do obozu po kilku dniach z drugą częścią ekipy, ale stracił szansę na dobrą aklimatyzację - przyp. red.), a Janusz nie doszedł do siebie po chorobie (Janusz Gołąb przechodził poważną infekcję i musiał przyjmować antybiotyk - przyp. red.). Zatrzymał się na poziomie 5800 m n.p.m. i nie był w stanie kontynuować podchodzenia. I jeszcze ta skała na koniec... Stwierdziłem, że dalszy atak nie ma sensu. Góra stoi przed nami cały czas i będzie stała, a nam się jakby zasoby ludzkie wyczerpały, a to nie jest miejsce, gdzie można podejmować działalność w pojedynkę, bez nikogo na górze.
Jak wyglądała sytuacja na górze?
Zaczęły schodzić lawiny skalno-śnieżne, woda płynęła. Izoterma zero była na wysokości 6200 metrów, było po prostu bardzo ciepło, taki ciepły wiatr zaczął wiać i tak się to, kurczę, rozsypało. Ale najważniejsze jest to, że wszyscy jesteśmy cali i zdrowi. To - koniec końców - jest największy sukces. Nikomu nic poważnego się nie stało. Kuba już powoli dochodzi do siebie, ale ta skała zrzuciła go z poręczówki. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Niedosyt jednak pozostał?
Na pewno taka świadomość, że da się to zrobić. To jest bardzo ważne, że udało się rozpoznać tę ścianę. Oczywiście fajnie by było coś więcej zrobić, ja jestem zdrowy, dobrze zaaklimatyzowany, ale tutaj trzeba zarządzać tym ryzykiem. To nie jest niski ośmiotysięcznik, żeby można było samodzielnie działać. Tutaj wyżej jest dużo więcej potencjalnych zagrożeń: seraki, szczeliny, na które nie mamy wpływu. Dlatego warto mieć plan "B", a nie ma sensu iść na siłę. Czasami trzeba zrobić krok w tył, żeby pójść naprzód i może uda się tutaj wrócić z jeszcze lepszą formą i uda się to tak zaplanować, że będzie więcej ludzi, którzy będą mogli działać wyżej i szczęście bardziej nam będzie sprzyjało.
Myślisz już o powrocie na K2?
Jeśli będzie zdrowie i odpowiedni budżet, który pozwoli zrobić to bardzo profesjonalnie, dobrze zabezpieczyć trasę. Na pewno jest to możliwe i ta wyprawa utwierdziła mnie w tym. Udało mi się wyznaczyć taką linię zjazdu, która łączy trzy drogi. Bardzo ciekawie i obiecująco to wygląda. Fajnie byłoby kiedyś spróbować to zrobić.
Teraz pewnie myślicie już o powrocie do kraju.
Powolutku się zbieramy. Pogoda jest teraz dobra, ale musiałbym sam działać, więc musimy się pakować. Jak to kiedyś pewien trener kolarski z Krakowa powiedział: "Nie zawsze jest niedziela", i to się sprawdza. I tak mieliśmy przez ostatnie lata sporo szczęścia. Czasem trzeba to zaakceptować i patrzeć w przyszłość. Póki co, trzeba wracać do domu, bo jesteśmy tutaj bardzo długo i już każdy tęskni za rodzinami, za znajomymi i chcemy już jak najszybciej wracać.
(łł)