Wspominając wyborczą niedzielę 4 czerwca 1989 r. mam w pamięci ładny słoneczny dzień, lokale wyborcze, przed którymi trwała kampania wyborcza /nie było wówczas ciszy wyborczej/ oraz przyjaciół, którzy podobnie jak ja po raz pierwszy w życiu udali się do urn. Uczyniliśmy to z nadzieją, iż wreszcie możemy mieć realny wpływ, poprzez wyborczą kartkę, na naszą rzeczywistość.
Dla wielu z nas udział w tych wyborach wcale nie był oczywistością, gdyż nie mogliśmy się pogodzić, iż nie mają one w pełni wolnego charakteru. Jednak przełamywaliśmy swój opór dzięki niezwykłej atmosferze, w jakiej odbywała się kampania wyborcza Solidarności oraz obecności na jej listach przyjaciół i ludzi będących prawdziwymi legendami antykomunistycznej opozycji. Tym, co wzbudzało naszą nieufność była geneza koncepcji częściowo wolnych wyborów, czyli porozumienie części opozycji z peerelowską władzą, tą samą władzą, która 13 grudnia 1981 r. wypowiedziała nam wojnę, otwierając w ten sposób smutny czas wytłumiania polskich nadziei, rozbudzonych w trakcie solidarnościowego karnawału.
Dzisiaj dla ludzi młodych trudna do wyobrażenia może być ówczesna polska codzienność, będąca czasem narastającej beznadziei i poczucia wszechogarniającego cynizmu i bylejakości, triumfu ludzi pozbawionych jakichkolwiek zasad, co było również bardzo widoczne w szkolnictwie. Tutaj idealną ilustracją osób promowanych przez pezetpeerowskie władze była szefowa ministerstwa oświaty z lat 1985-87 pani, a właściwie należałoby napisać towarzyszka J. Michałowska - Gumowska. Właśnie po 13 grudnia 1981 r. mieliśmy w polskiej oświacie jeden z najsmutniejszych okresów. Stąd też trudno było uwierzyć, iż władza, która tak brutalnie złamała porozumienia sierpniowe, tym razem dotrzyma umów zawartych z opozycją, chociaż w 1989 r. była ona w dużo trudniejszej sytuacji niż w 1981 r.
Wiele osób pamiętało, iż komuniści potrafią w chwilach słabości dokonywać taktycznych ustępstw, aby gdy odzyskają siły wycofywać się z zawartych porozumień. Pomimo tych wszystkich wątpliwości zdecydowana większość Polaków, tęskniących do wolnej Rzeczpospolitej postanowiła wziąć udział w wyborach. Zresztą z każdym dniem kampanii wyborczej, prowadzonej przez środowiska solidarnościowe bardzo dynamicznie, miałem wrażenie, iż chociaż częściowo wraca wspaniała atmosfera z czasu owych szesnastu miesięcy po sierpniowych porozumieniach 1980 r. Nigdy nie zapomnę nocy powyborczej i zbierania informacji o wynikach oraz tej niezwykłej radości, z jaką przyjęliśmy rezultaty wyborów. Mam wrażenie, że już nigdy później nie dane mi było przeżyć takiej politycznej euforii, bo to właśnie wówczas niektórzy tańczyli z radości na ulicach przed lokalami wyborczymi i siedzibami sztabów wyborczych Solidarności. Zresztą cały tydzień po 4 czerwca miał szczególny charakter, chociaż ciągle pojawiały się obawy, czy "czerwony" uzna wyniki wyborów. Niezwykłą satysfakcję mieliśmy z odrzucenia, i to w sposób zdecydowany, przez wyborców listy krajowej, czyli najwyraźniejszego elementu okrągłostołowej ugody i ze wspaniałego zwycięstwa opozycji w całkowicie wolnych wyborach do Senatu. Był to bowiem piękny sygnał, iż wyraźna większość Polaków pomimo wszystkich wysiłków pezetpeerowskich władz i propagandowego bombardowania zachowała niezależność myślenia.
Niestety dość szybko po wyborach owa obudzona polska nadzieja zaczęła być gaszona. Nastąpiło podważenia woli wyborców, którzy odrzucili listę krajową, poprzez zgodę przedstawicieli opozycji na pozostawienie tych miejsc dla ówczesnej władzy. Jednak największym ciosem był lipcowy wybór przez Zgromadzenie Narodowe na prezydenta, autora stanu wojennego Wojciecha Jaruzelskiego i to dzięki wsparciu ludzi wybranych z naszych solidarnościowych list. Pamiętam reakcję ludzi, u których wówczas spędzałem wakacje w górach. Otóż po ogłoszeniu wyników prezydenckiej elekcji zadawali oni pytanie: "czyżby znowu to wszystko było tylko grą pozorów". Jedna z pań wręcz stwierdziła: "a myśmy byli przekonani, że już nigdy nie usłyszymy o Jaruzelskim i nie będziemy musieli go oglądać jako przedstawiciela państwa polskiego". Sądzę, iż od tej decyzji Zgromadzenia Narodowego rozpoczął się proces wybielania autora nie tylko stanu wojennego, ale też innych komunistycznych nieprawości.
Później jednak przyszedł 12 września i powołanie rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego, szefem MEN został prof. Henryk Samsonowicz, a z nim na al. Szucha pojawili się ludzie ze środowiska oświaty niezależnej. Byli oni w trudnej sytuacji, gdyż do lata następnego roku musieli współpracować w województwach z pezetpeerowską władzą. W Krakowie, gdzie nauczycielska Solidarność była zawsze bardzo aktywna rozpoczęliśmy walkę o usunięcie ze stanowisk najbardziej szkodliwych dla polskiej szkoły ludzi. Na początek udało się usunąć ze stanowiska ówczesną inspektor oświaty w Nowej Hucie i podjąć proces pozbawiania stanowisk najbardziej "zasłużonych" w walce z Solidarnością dyrektorów placówek z tej dzielnicy. W skali całego województwa operację dekomunizacji oświaty miałem okazję przeprowadzać osobiście po wygraniu w czerwcu 1990 r. konkursu na stanowisko kuratora oświaty. Warto przypomnieć, iż Nowa Huta była to najbardziej aktywna w walce z komunistyczną władzą w latach osiemdziesiątych część Krakowa, stąd też właśnie w niej szczególnie pilnowano, aby stanowiska kierownicze w szkolnictwie obejmowały osoby ściśle wykonujące partyjne polecenia. Równocześnie przygotowywaliśmy się do przejęcia odpowiedzialności za całą oświatę w województwie. Miałem okazję opracować program reform, przyjęty na regionalnym zebraniu nauczycielskiej Solidarności w styczniu 1990 r. Niestety wiele z jego fragmentów do dzisiaj nie zostało zrealizowanych, m.in. koncepcja bonu edukacyjnego, czy też stworzenie w pełni motywacyjnego systemu nauczycielskich wynagrodzeń, w którym ich wysokość byłaby uzależniona od jakości pracy. Stało się tak, gdyż od własnego programu dość szybko odwróciła się nauczycielska Solidarność. Może stało się tak dlatego, że większość aktywnych osób przeszła z niej niebawem do pracy w kuratoryjnej administracji, znalazła się w samorządach, czy też objęła funkcje dyrektorów szkół.
Drugim okresem, który szczególnie miło wspominam z pierwszych lat III Niepodległości był maj i czerwiec 1990 r., czyli czas wygranych bezapelacyjnie przez Komitety Obywatelskie wyborów samorządowych oraz obejmowania władzy w województwach przez ludzi z Solidarności. W Krakowie mieliśmy to szczęście, iż wojewodą został darzony przez wszystkich ogromnym szacunkiem Tadeusz Piekarz, legendarna postać solidarnościowej opozycji. Nigdy nie zapomnę rozmów z nim w owym okresie, w których podkreślał, iż otrzymaliśmy niepowtarzalną okazję budowania wolnej Polski. Zresztą takie niezwykłe uczucie, ogromnego wyzwania towarzyszyło mi po otrzymaniu od prof. Henryka Samsonowicza nominacji na stanowisko kuratora oświaty. Dzisiaj mam wrażenie, iż ten początek lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku miał niezwykłe znaczenie, szczególnie dla tych z nas, którzy nigdy wcześniej nie myśleli o jakiejkolwiek karierze, funkcjonowali jakby na obrzeżu ówczesnej rzeczywistości i zaangażowali się, aby budować Polskę o jakiej wcześniej mogli tylko marzyć.
Niestety wielu z nas, im dłużej trwała III RP, tym częściej robiło się smutno, gdyż "to nie tak miało być". Dość szybko dawni czołowi pezetpeerowcy podnieśli głowy, równocześnie w polskiej polityce pojawiło się wielu zwykłych karierowiczów, wypierających z niej ludzi autentycznych zasad i wartości, naszą codzienność zaczęły przenikać nieuczciwość i kłamstwo, nigdy nie rozliczono winnych komunistycznych zbrodni, a równocześnie z trudem przywracana jest pamięć o prawdziwych polskich bohaterach. Dzisiaj bardzo często "właściciele peerelu" mają się znakomicie, a ludzie zasłużeni dla polskiej niepodległości są zepchnięci na margines naszego życia. A oświata znowu wpadła w polityczne koleiny, w których zupełnie nie mają znaczenia kompetencje, tylko liczą się partyjna przynależność i wierność przywódcy. Stąd też można tylko powtórzyć, pamiętając o wszystkich niewątpliwych osiągnięciach III Niepodległości: "nie tak miało być" i pomyśleć ze smutkiem o tak wielu zmarnowanych szansach.