Ileż radości budzą w sieci nietrafione prognozy, ten tylko się dowie, kto taką popełnił. Parę miesięcy temu napisałem, że nie widzę wielkich szans na to, by ktokolwiek mógł zagrozić Bronisławowi Komorowskiemu w walce o reelekcję. Dziś widać, że prognoza nie okazała się szczególnie (uwaga – tu wystąpił eufemizm) trafna. Urzędujący prezydent, którego droga do reelekcji wydawała mi się niemal niezagrożona, przełyka gorycz porażki i szykuje do wyprowadzki, a ja – razem z innymi, którzy stawiali podobne tezy – zastanawiam się, jak w walce o prezydenturę można wygrać z kimś, kto w sondażach wyborczych zdobywał koło 60% poparcia, a w sondażach zaufania sięgał procent 80.

Wiem, wiem.... Dziś okazuje się, że wszyscy wiedzieli, mieli absolutną pewność i tylko polityczna głupota oraz ślepota mainstreamu i lemingów sprawiała, że wiara w zwycięstwo Andrzeja Dudy, od momentu ogłoszenia jego startu, nie była absolutna i powszechna. A ja pamiętam sondaże, pamiętam nastrój, pamiętam teksty wielu osób kibicujących PiS-owi i pamiętam moje rozmowy, nawet z politykami bliskimi Dudzie, którzy mówili, że walka o prezydenturę będzie raczej symboliczna i modlili się po cichu, żeby dzisiejszy prezydent-elekt wszedł choćby do drugiej tury. U progu tej kampanii wszystko wskazywało na to, że Bronisław Komorowski - mimo prezydentury niezbyt aktywnej i intensywnej, mimo swych przypadłości i słabości, ale za to ze świetnymi sondażami, nie będzie miał wielkich problemów z pokonaniem gromadki młodych, nieszczególnie znanych i stawiających często pierwsze kroki w polityce kontrkandydatów.

PRZECZYTAJ WPIS KONRADA PIASECKIEGO

Porażka Bronisława Komorowskiego jest składową wielu elementów, które brane osobno, owszem utrudniłyby mu drogę ku reelekcji, ale skumulowane i skondensowane sprawiły, że przegrał. Element najważniejszy - jak się zdaje - to zniechęcenie, rozżalenie, czasami rozwścieczenie tym wszystkim, co od ośmiu lat robi rządząca partia. Byłem przekonany, że prezydentowi uda się uniknąć jeszcze za to kary, że będzie potrafił jakimś zgrabnym slalomem ominąć tę przeszkodę, puścić do wyborców oko, przekonać, że "co złego to oni, co dobrego to on". Nie udało się. W dodatku konkurenci potrafili wytworzyć przekonanie, że Komorowski odpowiada za niedoróbki, słabości i grzechy całego 25 lecia III RP. I że ponieważ oni są w polityce nowi (jak Kukiz i w dużej mierze Duda), a w dodatku nie mieli wiele wspólnego z rządzeniem, to on jest głównym sprawcą tego, że Polska nie jest Polską marzeń, a wciąż krajem na dorobku, ze wszystkimi konsekwencjami tego stanu rzeczy. I to jest powód pierwszy.

Powód drugi, to widziane przez badaczy, rosnące szybko aspiracje, zwłaszcza młodych ludzi, za którymi nie nadąża (czasami nie nadąża dramatycznie) poprawa poziomu życia. Ci młodzi chcą szybko osiągnąć wysoki status materialny, chcą mieć życie zasobne i piękne, a przynajmniej wolne od trosk materialnych, a rzeczywistość podsuwa im umowy śmieciowe i każe ciężko na nich pracować. W dodatku, nawet ci, którym się udało, mają poczucie, że klasa polityczna nie zajmuje się tym, co trzeba, że zatruwa im życie, że jest wyalienowana i odrealniona. I że najlepiej byłoby ją "pogonić". To w dużej mierze zrodziło fenomen Kukiza. Który w tych wyborach odegrał rolę niezwykle istotnego katalizatora niezadowolenia "poza-systemowego". I który zniechęcił do głosowania na Komorowskiego dużą część wyborców, którzy być może w innej sytuacji, odruchowo by go poparli. 

Powód trzeci to siła przebicia Andrzeja Dudy. Startujący z pozycji "trzecioszeregowego" polityka PiS-u, niewyróżniający się wcześniej ani szczególnymi zdolnościami retorycznymi ani zdolnością do podbijania serc wyborców (w 2010 roku był np. trzeci w wyborach prezydenta Krakowa) nagle "obudził w sobie lwa". Z konwencji na konwencje wypadał coraz lepiej, imponował kondycją, wolą walki i sprawnością. W dodatku, po pierwszych wpadkach, zaczął skutecznie omijać odpowiedzi na trudne pytania (królestwo choćby za wiedzę, co prezydent-elekt sądzi na temat JOW-ów). Intensywność jego kampanii, połączona z ospałością tej w wykonaniu Komorowskiego i jego sztabu, była silnym akcentem walki o prezydenturę.

A - last but not least - powód czwarty, to niebywale sprawna i - mam wrażenie - umiejętnie przez PiS zarządzana czy wspomagana kampania, którą co bardziej czuli na obrażanie prezydenta, nazwaliby kampanią dyfamacyjną czy wręcz przemysłem pogardy. To jak z Komorowskiego konsekwentnie i bez pardonu robiono w sieci "króla obciachu", to jak skutecznie rozbijano mu wiece, jak odbierano mu prezydencki nimb, odegrało w tych wyborach tak skutecznie swą rolę, że w dniu wyborów, część wychodzących z lokali, wstydziła się przyznać, że głosowała na urzędującego prezydenta, o czym świadczy fakt, iż w obu turach wynik exit polli dał Komorowskiemu mniej głosów, niż uzyskał on w rzeczywistości.

Wszystkie te składowe porażki, można było - zapewne - przełamać lepszą kampanią wyborczą. Ta jednak wystartowała późno, niewiele było w niej dynamiki, jeszcze mniej pomysłu jak odseparować prezydenta od grzechów PO, a że w dodatku i w Platformie i w sztabie i w mediach, panowało do pewnego momentu przekonanie, że "to się musi udać", skończyło się tak, jak się skończyło.