Niewiele jest tak fatalnych kompromisów, że lepsze od ich zawarcia jest przyglądanie się jak ulice zaścielają trupy. Mało jest sytuacji, w których warto raczej przelewać krew, niż siadać do stołu rozmów. Kanapowi radykałowie, którzy ze swych ciepłych foteli wzywają innych do walki na śmierć i życie, śmieszą mnie i przerażają.
Józef Piłsudski patrząc na "rosnące" w dwudziestoleciu międzywojennym szeregi legionistów zwykł mawiać "gdybym ja w Legionach miał tylu legionistów, ilu jest teraz, to byśmy zajęli Moskwę". Dobrze rozumiem komendanta, bo sam miałem podobne wrażenia, patrząc na twardzieli porównujących "porozumienie kijowskie" do umowy Okrągłego Stołu i przekonujących, że ci, którzy splamili się kompromisami z Janukowyczem, są postaciami równie zdradzieckimi jak twórcy porozumień z 1989 roku.
Swoją bezkompromisowością szczególnie ujął mnie pewien poseł Solidarnej Polski, psioczący na prawo i lewo na Okrągły Stół i ugodę z Janukowyczem jako kłamstwo, zdradę ideałów, "rozminięcie się z Narodem" (pan poseł pisze oczywiście słowo naród z dużej litery). Na moje pytanie, dlaczego podobnych tez nie głosił w czasie obrad Okrągłego Stołu, dlaczego wówczas nie protestował, nie budował barykad i nie rwał się do boju z PRL-owskim reżimem, poseł odparł, że "każdy w swoim czasie ma swoje zadania do wykonania", a dopytywany przeze mnie, jakież to były zadania napisał: "Powiem Panu jak się spotkamy" (dyskusja była publiczna-twitterowa więc nie ujawniam tu tajemnej korespondencji).
Kiedy bezkompromisowi są w życiu i polityce ci, którzy odwagą wykazywali się przez całe swe życie - rozumiem, a nawet podziwiam. Gdy ktoś walczył i siedział za komuny, krytykował Okrągły Stół, a dziś, stojąc ramię w ramię z protestującymi na Majdanie mówi: "Z Janukowyczem nie należało siadać do rozmów", mogę uznać, to za piękny przejaw postawy niezłomnej i uczciwej. Gdy jednak słyszę i czytam ludzi, którzy siedząc przy biurku pokrzykują: "Do boju! Nie poddawajcie się!" i każdy kompromis uznają za zdradę i efekt działania długiej łapy wrażych sił, to czuję lekki niesmak.
Gdy władza strzela do własnego narodu, należy jej się oczywiście za to pogarda i uczciwy sąd. Ale nim ten osąd się ziści, najpierw trzeba zatrzymać przelew krwi. W działaniach politycznych i dyplomatycznych czasami trzeba zacisnąć zęby i zawrzeć ugodę z bandytami, by uruchomić procesy, które doprowadzą do ostatecznego tryumfu. Tak jak można narzekać na polski kompromis i kulawe rozliczenie zbrodni komunizmu (choć przypominam, że nawet dziś jakoś nie ma dobrego i skutecznego pomysłu na to, jak można było to zrobić), tak nikt nie zaprzeczy, że chrome porozumienia Okrągłego Stołu były katalizatorem polskich zmian. Kijowska ugoda przetrwała znacznie krócej niż nasze pakty, ale odegrała rolę, której nie da się przecenić - powstrzymała rozwiązania siłowe, pomogła w reorganizacji sił opozycji, umożliwiła zwołanie obrad parlamentu i w konsekwencji doprowadziła do politycznej zmiany warty.
Rozumiem, że opozycji trudno jest wprost pochwalić któregokolwiek z polityków rządzących, a zwłaszcza Radosława Sikorskiego, z którym ma "rachunki krzywd", których "obca dłoń nie przekreśli", ale oskarżanie go o to, że "zastraszał opozycję" albo pytanie "w czyim działał imieniu" jest jakąś aberracją. Czy gdyby Amerykanie przekazali w 1981 roku otrzymane od Kuklińskiego informacje o planach wprowadzenia stanu wojennego, to "zastraszaliby" Solidarność czy raczej ją ostrzegali? Dyplomacja polska i europejska odniosła w Kijowie - nie mam co do tego wątpliwości - sukces. I nawet jeśli w chwili zawierania kompromisu wydawał się on mocno zgniły - to następne godziny udowodniły, że tak jak Paryż wart był mszy, tak Kijów wart był tego paktu z diabłem.