Szefostwo amerykańskiego Departamentu Obrony sprawdza, czy prostytutki, z którymi przyłapano agentów Baracka Obamy, nie były podstawione przez obcy wywiad. Skandal wybuchł przy okazji przygotowywania wizyty Obamy w Cartegenie. Ludzie prezydenta - zamiast sprawdzać, czy są w stanie zapewnić mu bezpieczeństwo w Kolumbii - wezwali do hotelu panie lekkich obyczajów.
Amerykanie zastanawiają się teraz, czy palców nie maczały w tej sprawie obce służby. Dowództwo Pentagonu chce więc wiedzieć, czy prostytutki nie były agentkami obcego wywiadu i czy przypadkiem nie podłożyły urządzeń podsłuchowych w pokojach ludzi prezydenta. Sprawdzane jest również, czy rozochoceni wojskowi i agenci Secret Service nie powiedzieli za dużo i nie ujawnili jakichś tajemnic państwowych.
W aferę zamieszanych jest co najmniej kilkanaście osób. Przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów, generał Martin Dempsey, przyznaje, że Pentagon jest nią zakłopotany. Skandal to również woda na młyn dla opozycji, która mówi o narażeniu na szwank dobrego imienia Stanów Zjednoczonych.
Zdecydowanie zareagował na aferę Barack Obama. Oświadczył, że od towarzyszącego mu w podróżach zagranicznych personelu ochrony i wojskowego oczekuje "najwyższej przyzwoitości i uczciwości". Najwyraźniej to, o czym doniesiono, nie odpowiada tym standardom. Jeśli okaże się, że niektóre z przedstawionych w prasie zarzutów zostaną potwierdzone, to wtedy oczywiście będę rozgniewany - oświadczył amerykański prezydent na konferencji prasowej w Cartagenie.
Na razie jedenastu agentów Secret Service zostało wysłanych na urlopy, a pięciu wojskowych - zawieszonych w obowiązkach służbowych.