W islandzkiej gazecie "Stundin" ukazała się relacja z marszu, który 11 listopada przeszedł ulicami Warszawy. W tekście autor nazwał uczestników warszawskiego marszu "nazistami" i "faszystami". Ambasada RP interweniowała. Problem w tym, że słowa ambasadora Polski zostały odebrane jako atak na wolność słowa.

W gazecie "Stundin" relacjonowano marsz, jaki 11 listopada przeszedł ulicami Warszawy. Jon Bjarki Magnusson, autor artykułu w "Stundin", w którym pojawiły się pod adresem Polaków określenia "naziści" oraz "faszyści", przyznał w rozmowie z islandzkimi mediami, że otrzymał "nieprzyjemne wiadomości od Polaków" po publikacji artykułu, ale nie definiuje ich jako bezpośrednie zagrożenie. Dziennikarz nie był na miejscu w Warszawie 11 listopada, a swój artykuł o marszu niepodległości oparł na podstawie relacji innych mediów. W artykule była też wypowiedź Rafała Pankowskiego, socjologa z Collegium Civitas i założyciela stowarzyszenia Nigdy Więcej.

W swoim artykule dziennikarz napisał m.in., że podczas marszu "naziści trzymali transparenty z napisami 'Biała Europa' oraz z hasłami, że Europa powinna być wyłącznie dla Europejczyków". Niektórzy palili flagi Unii Europejskiej, inni machali flagami z symbolami nazistowskimi. Można było usłyszeć pełne nienawiści okrzyki przeciw uchodźcom i imigrantom, a także hasła odwołujące się do tego, że Holokaust, za który odpowiedzialni są niemieccy naziści, to nieprawda i sfałszowanie historii. Było także słychać, że wrogów państwa polskiego można zabijać. Niektóre polskie media były określane właśnie jako ci wrogowie - zaakcentował autor.

Według "Stadium" marsz niepodległości "nigdy nie zgromadził tak licznej grupy uczestników jak w tym roku". Zakłada się, że wzięło w nim udział około 200 tys. osób, a wśród nich rodziny. Mówi się, że było to największe zgromadzenie narodowców i radykalnych prawicowców na całym świecie w ostatnim czasie" - podkreślono.

Przyczyną tak licznej frekwencji było, według islandzkiej gazety, wspieranie tej inicjatywy przez najważniejsze osoby w państwie, w tym prezydenta Andrzeja Dudę.

Odpowiedź ambasadora

Polski ambasador w Islandii Gerard Pokruszyński uznał, że ta publikacja szkaluje Polskę. Dyplomata wystosował do gazety "Stundin" list, z kopią do wiadomości islandzkich władz, w którym przypomniał historię Polski oraz stosunek Polaków do nazizmu. Jak to jest możliwe, żeby w przestrzeni publicznej w demokratycznej Islandii można było tak swobodnie używać określeń tego typu pod adresem zwykłych obywateli i posądzać ich o związki z tą niemiecką machiną zbrodni. W Polsce, która 1 września 1939 roku zbrojnie jako pierwsza stawiła opór faszystowskim Niemcom, która tyle wycierpiała w czasie II Wojny Światowej, która straciła 6 milionów swoich obywateli, której stolicę - Warszawę faszyści zrównali z ziemią, jesteśmy szczególnie wyczuleni na tego typu retorykę - napisał Pokruszyński. Polski dyplomata podkreślił, że bezpodstawnymi oskarżeniami łatwo jest zniszczyć więź między islandzkim a polskim narodem. Tysiące Polaków zamieszkują ten piękny kraj i wnoszą cenny wkład w rozwój ekonomiczny i kulturalny Islandii. Tysiące Islandczyków z coraz większym zaciekawieniem udają się do Polski, aby poznać kraj często ich sąsiadów - jego kulturę, tradycje, przyrodę i historię - zaznaczył ambasador.

Według najnowszych danych na Islandii (338 tys. mieszkańców) zameldowanych jest oficjalnie ponad 19 tys. Polaków, a w praktyce przebywa ich tam nawet 30-40 tys. Polacy stanowią największą grupę imigracji na Islandii - 43 proc. W niektórych mniejszych miejscowościach stanowią nawet większość.

List ambasadora został opublikowany przez "Stundin" wraz z odpowiedzią, w której redakcja odrzuciła oskarżenia o stronniczość i nie zmieniła kontrowersyjnych określeń. Na stanowisko polskiego ambasadora w ostrym tonie zareagował redaktor naczelny demaskatorskiego portalu WikiLeaks, następca Juliana Assange'a, Islandczyk Kristinn Hrafnsson. W tekście opublikowanym przez "Stundin" napisał on, że "to wyjątkowo bezczelne zachowanie (ze strony ambasadora) i powinno zostać mocno skrytykowane przez władze (islandzkie)". Według niego reakcja polskiej strony jest "nieuzasadniona" oraz jest "atakiem na wolne media".

Nie rozumiem oskarżeń o naciski. Mój list został wysłany do redakcji z kopią do wiadomości władz islandzkich i tyle. Nie domagałem się żadnej reakcji - tłumaczy ambasador Pokruszyński, który jak sam podkreśla, w przeszłości walczył na ulicach w Polsce o wolność mediów w starciach z ZOMO. Sprawą zajął się także islandzki publiczny nadawca radiowo-telewizyjny RUV, zastanawiając się, czy publikacja artykuł w "Stundin" może zaszkodzić relacjom islandzko-polskim. 

W przekazanym RUV stanowisku islandzkie ministerstwo spraw zagranicznych stwierdza, że nie będzie podejmować działań i że nie otrzymało formalnie żadnego pisma. Ambasadorowie mają prawo do występowania w sprawach, które wiążą się z ich państwem. Stosunki z Polską nadal pozostaną bardzo dobre - oświadczyło islandzkie MSZ.

Według polskiej placówki dyplomatycznej  po całej sytuacji niektórzy dzwoniący do ambasady Islandczycy pozwalali sobie na powitanie słowami "Heil Hitler". "Sytuacja zrobiła się przykra i wymagała reakcji. Domagali się tego ode mnie mieszkający na Islandii Polacy. Nie chciałem dopuścić do sytuacji, aby jeden niezbyt mądry artykuł zepsuł relacje, jakie udało nam się z Islandczykami zbudować" - powiedział w rozmowie z PAP ambasador RP w Islandii Gerard Pokruszyński.

(nm)