Entuzjastyczny tłum, samochody z czekoladą i piwem za darmo, wschodnioniemieccy żołnierze zaglądający przez wyłom w murze i świadomość, że oto dzieje się historia, która zmieni losy całej Europy. Jerzy Undro, fotoreporter Polskiej Agencji Prasowej, pojechał do Berlina, gdy tylko dowiedział się, że coś się tam dzieje. Żona kazała mu ubrać się porządnie, założył więc nowiutkie dżinsy szczecińskiej marki Odra. Do dziś wspomina, jak spodnie namokły, krępując mu ruchy, gdy NRD-owska polewaczka oblała go wodą i jak puściły kolor, farbując mu całe nogi na sinoniebiesko.
Koniec trwającego prawie 30 lat podziału Berlina na wschodni - komunistyczny i zachodni - wolny ogłosił, trochę przez przypadek, sekretarz Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec Günter Schabowski.
Działo się to wieczorem 9 listopada 1989 roku. Dzień później miały wejść w życie przepisy umożliwiające emigrację Niemcom z NRD na zachód. Schabowski niewiele o nich wiedział, bo nie uczestniczył w ich tworzeniu, miał tylko odręczne notatki szefa partii na ten temat. Nieprzygotowany ogłosił, że możliwy będzie wyjazd na zachód, także do Berlina Zachodniego, a dopytywany przez dziennikarzy odpowiedział, że przepisy wchodzą w życie natychmiast.
Ta wypowiedź obiegła zachodnie media, wieści rozniosły się też po Berlinie i już w nocy pierwsi berlińczycy ruszyli na mur.
Przeczytaj rozmowę dziennikarki RMF FM Anety Łuczkowskiej z Jerzym Undro, fotoreporterem Polskiej Agencji Prasowej
Aneta Łuczkowska: Kiedy dotarł pan do Berlina?
Jerzy Undro: To był już 10 listopada i to była noc. Myśmy wyjechali w nocy o 4, może 3 nad ranem w nocy z 9 na 10 listopada. Pierwsze historie z murem się zaczęły dziać wieczorem, a ja dotarłem tam rano, wśród potoku trabantów, moskwiczów i innych pojazdów na autostradzie do Berlina. Wszystkie pasy były zajęte.
Polonezem przecisnęliśmy się przez Stolpe, jedno chyba z trzech oficjalnych przejść granicznych, którędy można było wjechać do Berlina Zachodniego, żegnani przez enerdowskich pograniczników z zaciśniętymi zębami. Nie próbowali nas zatrzymywać, tylko mówili "weiter, weiter", natomiast było widać, że są wściekli. Wściekli, że oni nie mogli tam jeszcze pojechać, bo mieli służbę, a my jechaliśmy zobaczyć co tam się dzieje.
Jak to wyglądało w rejonie Bramy Brandenburskiej?
Był tam tłum. Były panie z herbatkami, takie niemieckie omy, koszyczki, herbatki, kanapki, były samochody firmy Sarotti z czekoladą. I jeszcze samochody z piwem. To wszystko dla tych, którzy ten mur od strony zachodniej chcieli wtedy obalić. Od wschodniej części nie można było podejść do muru, bo stały tam całe szeregi żołnierzy korpusu imienia Feliksa Dzierżyńskiego, enerdowskich pograniczników i wojsk ministerstwa spraw wewnętrznych, ale nie było żadnej innej reakcji, mur był tylko obstawiony.
Wlazłem na mur, a chwilę po tym uruchomiono sikawki, polewaczki ze enerdowskiej strony. Na murze zjawiło się bardzo wiele osób, chcieli zobaczyć jak w ogóle ten wschodni Berlin wyglądał: taki smutny, pusty i ten cały rząd żołnierzy bez broni, w mundurach polowych. Zimno było, zaczęli lać wodą, więc za chwilę zleźliśmy z tego muru, niektórzy bardziej uparci zaczęli odrywać kawałki betonu. A obok patrząc od strony zachodniej na bramę Brandenburską po prawej stronie, zaczęto wyłamywać cały taki prefabrykat. Po jakimś czasie go wyłamano i ze wschodniej strony zaczęli zaglądać enerdowscy pogranicznicy, patrzyli, jak to wygląda na tym dzikim zachodzie. Ale raczej z zaciekawieniem, nie z jakąś tam agresją czy złością. Cały czas w różnych miejscach próbowano też na pamiątkę sobie wykuwać kawałeczki tego betonu. Ci wykuwacze z młotkami byli nazywani dzięciołami z muru.
Atmosfera się robiła w pewnym momencie piknikowa, już przestali się tak do tego muru dobijać, wypili trochę piwa, zjedli czekolady. Potem się część ludzi przeniosła w kierunku Potsdamer Platz, ponieważ tam przyjechały spychacze, wypchnęły fragment muru i zaczęły usypywać z piachu takie prowizoryczne przejście do Berlina Wschodniego. Po stronie wschodniej nadal byli żołnierze, ale ludzie już przechodzili w jedną i w drugą stronę bez żadnej kontroli.
A czuć było, że to jest wydarzenie wiekopomne?
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że uczestniczę w czymś, co faktycznie zmienia historię Europy zdecydowanie. Czułem, że uczestniczę w czymś, o czym będzie się przez lata mówiło, że to początek nowego porządku. Cała Europa Wschodnia, czy właściwie środkowa od momentu zburzenia muru stała się taką inną Europą, z jakimiś takimi aspiracjami, które zawsze drzemały w nas, tylko że to się nagle otworzyło. Obalenie tego muru było takim cholernie znaczącym elementem w historii Europy i Polski również.
Jak to wyglądało z punktu widzenia fotoreportera, reportera, który pojechał tam do pracy?
Wyglądało prawie tak, jak kolejna normalna robota, poza tym, że to się działo za granicą i że pojechałem tam bez zgody przełożonych i bez polecenia z redakcji. Oni nie wiedzieli nawet, że ja pojechałem, a nie wolno było tego tak robić. Pojechałem tam na prywatny paszport.
Skąd się pan dowiedział, że coś się dzieje, że trzeba wsiadać i jechać? Rozumiem, że nie z centrali?
Nie. Warszawa w tym czasie była zajęta wizytą Kohla. Kanclerz Helmut Kohl przebywał w Warszawie. Wizytę tę z resztą przerwał i wrócił do Niemiec.
Dowiedziałem się na giełdzie dziennikarskiej, taka wtedy istniała, że coś się dzieje w Berlinie. Nie było jeszcze wiadomo co, tylko jakieś słuchy dochodziły. Sławek Borek z Moniką, którzy pracowali wtedy w "Morzu i ziemi" mówią, bierzemy samochód, jedziemy, bo to jest tylko 100 km.
Czyj to był polonez, którym pojechaliście?
Polonez był Szczecińskiego Wydawnictwa Prasowego. Był z nami kierowca Krzysiu. I bardzo fajnie, bo my: ja fotografując, a Monika zbierając jakieś informacje, nie martwiliśmy się gdzie jest samochód. Z całej naszej czwórki do dziś żyję tylko ja. Pojechaliśmy i mieliśmy wielką reporterską przygodę. To naprawdę wielka dziennikarska przygoda. Niektórzy mi zazdrościli w centrali, że mogłem uczestniczyć w czymś takim, jak obalenie muru berlińskiego.
Ile zdjęć wtedy powstało?
Kilkaset. Zabrakło mi filmów i do mojego przyjaciela mówię: "Sławek dawaj filmy!" "Jakie filmy? Przecież masz", "Nie mam już, nie mam", "Jak to? To uważaj, bo wszystko wyrypiemy".
To była fajna współpraca koleżeńska i to było dla was wszystkich fajną przygodą. Berlin się wtedy otworzył i Niemcy stały się trochę inne. Niestety, centrala nie wysłała mnie na oficjalny zjednoczenie Niemiec, ale to, co działo się wtedy listopadzie było ważniejsze niż rok później formalne zjednoczenie. To było uczestnictwo w czymś, co było naprawdę wielką sprawą w Europie i na świecie.
Ale pana za to z roboty chcieli wywalić?
Tak, były takie problemy. Ale jak wrócił redaktor naczelny, to się wszystko ułożyło i nikt już mnie nie chciał wyrzucać. Mało tego, zostałem doceniony - w sensie honorarium za te zdjęcia, które przywiozłem. Byłem jak rasowy fotoreporter, nie siedziałem, nie czekałem na decyzję, tylko po prostu pojechałem i byłem tam, gdzie powinien być wtedy.
Oprócz zdjęć z okolicy Bramy Brandenburskiej, z okolic Potsdamer Platz, są też zdjęcia banku i wielkiego tłumu ludzi. Co się tam działo?
Spod Bramy Brandenburskiej pojechaliśmy do Berlina Wschodniego. Był tam taki duży bank, na dole dziki tłum. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Okazało się, że oni czekali, żeby pieniądze wymienić na marki zachodnie. I to nie był żaden niemiecki Ordnung i kolejka. Po prostu, kto pierwszy tam się dopchał, to wymienił. To wyglądało na początku trochę niezrozumiale, bo w NRD w tamtych czasach, poza obchodami 1. maja nigdy się nie widywało takich tłumów w jednym miejscu.
Co wtedy robiło największe wrażenie?
Trudno powiedzieć. Ten tłum, ten entuzjazm, że oto rozbierają coś, co tyle lat stało. I takie zdziwienie, że można było to zrobić. Fotografując człowiek nie powinien tak mocno wchodzić w temat. Powinien wiedzieć co się dzieje, natomiast ma być zimnym uczestnikiem, chłodnym okiem na to patrzeć. Zapisać, co się dzieje, ale nie stawać po tej czy po tej stronie, ma być to neutralny, czysty, rzetelny materiał.
Dało się wtedy tak?
Chyba tak. Bardziej zwracałem w pewnym momencie uwagę na te moje przemoczone spodnie od tych sikawek. Notabene były to zupełnie nowiutkie spodnie ze szczecińskiej fabryki Odra, które skrępowały mi kompletnie ruchy, dopóki nie zaczęły wysychać na mnie, a początek listopada nie był tam wtedy ciepły. Po zdjęciu spodni okazało się, że mam nogi w kolorze fioletowo-niebieskim.
Od farby?
Tak, od farby z tych spodni, ale to było bardzo fajne wspomnienie. Nie zwracałem wtedy uwagi, że jakoś źle mi się porusza, jak fotografowałem. Człowiek robił zdjęcia bez względu na wszystko. To prawda, że nikt nas nie przeganiał, dopiero potem zjawił się cały szereg samochodów zachodnioniemieckiej policji, które ustawiły się zderzak w zderzak i już właściwie nikogo do muru w tym miejscu przy bramie Brandenburskiej nie dopuszczali. Z perspektywy czasu wyglądało to tak, że był czas na jakieś działania, nawet wręcz pokazowe, a potem koniec pikniku. Jak się zaczęło z dużym entuzjazmem, tak szybko po jakimś czasie się skończyło, wszystko przygasło. Myśmy się zabrali i pojechali na wschodnią stronę zobaczyć co tam się dzieje, stąd te zdjęcia kolejki pod bankiem.
Kawałek muru pan przywiózł ze sobą?
Przywiozłem cztery kawałki muru, takie ogryzki. Wziąłem dla każdego w domu: dla żony, dla córki, dla syna, a jeden dla siebie. W czasie przeprowadzki gdzieś to zaginęło i nie mam tego, ale wszyscy pamiętają, że przywiozłem coś takiego. Są tacy, którzy zbierają takie rzeczy, dla mnie to, że zdjęcia przywiozłem, jest bardziej istotne.
Niż kawałek betonu?
Nawet wiem, w jakim słoiczku to było schowane w domu, tyle że słoiczka nie ma z jego zawartością, ale pamięć została, a jakby co do zdjęć można sięgnąć.