Dojście do Torunia - to kolejny cel na trasie wędrówki Mateusza Waligóry, który od początku września idzie przez całą Polskę wzdłuż najdłuższej polskiej rzeki. Wyprawa ma pomóc w wyznaczeniu Szlaku Wisły - najdłuższego długodystansowego szlaku pieszego w naszym kraju, łączącego góry z morzem. Trzy dni temu podróżnik zostawił za sobą Warszawę. "Gdzieś powoli na horyzoncie majaczy Toruń, dalej Bydgoszcz, Grudziądz i ujście Wisły w Bałtyku. Coraz częściej myślę o tym zbliżającym się końcu" - przyznaje w rozmowie z RMF FM. Opowiada o kolejnych fascynujących spotkaniach i rozmowach, ale też o utrudniającej marsz pogodzie. "Mam wrażenie, że słońce opuściło mnie już na dobre. Skandynawowie powiadają, że nie ma złej pogody, a jest tylko niewłaściwe ubranie. Zaprosiłbym ich teraz wszystkich do Polski" - zauważa Waligóra.
Michał Rodak: Za tobą bardzo intensywne dni. To kolejne odcinki wędrówki, ale też czas spędzony w Warszawie. Gdzie teraz jesteś i jak się czujesz?
Mateusz Waligóra: Gdy rozmawiamy, jestem jakieś 3 kilometry za wioską, która nazywa się Wychódźc. Bardzo interesująca nazwa. To będzie chyba jedna z ulubionych nazw wiosek, które mijałem. Razem z Dorotką i Popędzynką. Ostatnie dni były bardzo intensywne. Choć teoretycznie odpoczywałem 2 dni w Warszawie, to jednak ten czas był też przeznaczony na spotkania z wyjątkowymi osobami, które z Wisłą są związane nie tylko na co dzień, ale też przez całe życie.
Miałem okazję rozmawiać z panią Marią Mostowską, która ma 98 lat. Przyznam, że bardzo bałem się tej rozmowy, bo 98 lat to już jest wiek, kiedy nie wszystko możemy pamiętać albo może nie potrafimy tego opowiedzieć tak, jak byśmy chcieli. Na spotkaniu z panią Marią ja jednak tylko siedziałem, piłem kawę i słuchałem jej opowieści. To było niesamowite. Pani Maria opowiedziała mi, jak uczyła się pływać w Wiśle, bo kiedyś na rzece były utworzone szkółki pływackie. To były takie drewniane baseny, przez które przepływała woda z Wisły. Szczególnie zaintrygowała mnie opowieść o tym, co należy robić, kiedy wciągnie nas wir w rzece. Nie należy robić nic, nie należy stawiać oporu, bo ten wir nas prędzej czy później wypluje. To była chyba jedna z największych barier psychicznych, której musieli stawić czoła wszyscy uczący się pływać na Wiśle. Pani Maria opowiadała też o tym, jak kolejnym jej etapem wtajemniczenia w pływaniu na Wiśle było wioślarstwo. Wspomniała też o tym, jak funkcjonowała Wisła w czasie wojny. Stwierdziła, że Niemcy nigdy nie urządzali łapanek nad Wisłą. Powiedziała też, że kiedy wojna się kończyła, to mieszkańcy okolicznych miejscowości chcieli zobaczyć, co się stało z Pragą i przechodzili przez Wisłę po lodzie. Dzisiaj chyba już ciężko sobie wyobrazić taką sytuację, że jesteśmy w stanie przejść w okolicach Warszawy zamarzniętą Wisłą. Z rozmów z hydrologami i klimatologami wynika, że to raczej już nieprędko nastąpi... Jeśli kiedykolwiek.
Rozmawiałem też z panem Jackiem Bąkowskim, który mając 67 lat postanowił spełnić swoje wielkie marzenie o przepłynięciu na drewnianej łodzi z Krakowa do Warszawy. Poruszał się wykorzystując krótki drewniany pagaj, a razem z nim na łodzi podróżowała wypchana syrena Cecylia. Pan Jacek sam jest artystą i ważne było dla niego, aby przez niewielki megafon w trakcie tego rejsu włączać syreni śpiew, który został dla niego nagrany. Jacek nie pływał wcześniej w ten sposób. To było jego marzenie, które chciał zrealizować. Udało mu się i już więcej takiego rejsu nie popełnił. Ponadto spotkałem się jeszcze z osobą, która mieszka na Wiśle na barce. Poznała smak takiego życia w Londynie i marzyła o tym, by spróbować też tutaj w Warszawie. To się udało. W zasadzie pomieszkuje obecnie, dzieląc czas pomiędzy dom a barkę, ale docelowo chce mieszkać na rzece. Te dwa dni odpoczynku były więc przeplatane bardzo cennymi dla mnie spotkaniami. To bardzo różnorodne historie, które trudno jest wyczytać w książkach... Pewnie się da, ale zdecydowanie lepiej jest usłyszeć je wszystkie od samych zainteresowanych.
Pogoda nie jest teraz dla ciebie łaskawa...
Mam wrażenie, że słońce opuściło mnie już na dobre. Skandynawowie powiadają, że nie ma złej pogody, a jest tylko niewłaściwe ubranie. Zaprosiłbym ich teraz wszystkich do Polski. Ciekawe jaki będzie listopad, ale teraz pada. Jest chłodno, ale to nie jest problemem, bo możemy się po prostu ubrać cieplej o jedną warstwę. Logistyka związana z wilgocią jest już natomiast trudna, bo kiedy pada 2 dni z rzędu, to wysuszenie odzieży, namiotu bywa kłopotliwe. Nikt nie lubi spać w mokrym namiocie. Logistyka marszu jest też kompletnie inna, gdy cały czas pada i wieje wiatr. Temperatura odczuwalna jest wówczas dużo niższa, trzeba więc niemal cały czas iść, żeby utrzymać ciało w cieple. Robię więc coraz mniej przerw. Moje dystanse nieco się zwiększyły. Przedwczoraj przeszedłem maraton - ponad 42 kilometry, a wczoraj 36 kilometrów. Chciałbym w przyszły czwartek wieczorem dotrzeć do Torunia.
Jesienna pogoda zbiegła się z tym, że twoja forma fizyczna jest już naprawdę dobra.
Tak, to już jest ta rutyna, o której mówiłem od początku. Ten pierwszy etap był trudny, bo ciało przyzwyczaja się do wysiłku i ja sam przyzwyczajam się do tego, jak funkcjonuję. Marsz przez pustynię jednak różni się znacznie od marszu wzdłuż rzeki w mocno zaludnionym kraju. To jest trochę inny układ dnia i kiedy złapie się już ten rytm, to wszystko przychodzi odruchowo i wówczas wędruje się naprawdę przyjemnie. Miałem po prostu przepiękny wrzesień, bo przez 3 tygodnie niemal codziennie świeciło słońce, a teraz poznaję to drugie oblicze jesieni. Nie wiem, czy jest lepsze, czy gorsze. Jest po prostu inne i nie mam wyboru. Gdzieś powoli na horyzoncie majaczy ten Toruń, dalej Bydgoszcz, Grudziądz i ujście Wisły w Bałtyku. Mam za sobą ponad 750 kilometrów. Zostało ich już dużo mniej.
W ostatnich dniach idziesz raczej wzdłuż Wisły, bo tak logicznie prowadzi najlepsza droga czy też - tak jak wcześniej - zdarza ci się odbijać w bok do okolicznych wiosek?
Odbijam rzadziej z tego powodu, że jak pada deszcz, to my nie lubimy wychodzić z domów. My, czyli Polacy. Wychodzimy tylko wtedy, kiedy musimy. Warunki są tak okropne, że nawet psom z bud nie chce się wychodzić i obszczekać mnie porządnie, czyli tak jak zawsze. Siedzą w budach i coś tam czasem warkną. Nawet jeśli psy z bud nie wychodzą, to nie dziwię się ludziom, że nie chcą z domów wychodzić, a przez to tych spotkań jest mniej. Do wiosek zaglądam wtedy, kiedy jest to naprawdę konieczne, czyli na przykład muszę załadować swój powerbank, telefon czy sprzęt fotograficzny. Wcześniej, we wrześniu było to możliwe dzięki panelowi solarnemu, który miałem ze sobą. Teraz zostawiłem go w Warszawie, bo wiem, że w tych warunkach jestem zdany jedynie na zasilanie w trakcie przerw przy sklepikach. Idę więc bliżej rzeki. W Warszawie niemal cały czas poruszałem się stroną praską, począwszy od Mostu Siekierkowskiego, a później już cały czas widziałem Wisłę. Oczywiście z przerwami, ale widzimy się coraz częściej. Często pojawiały się ostrzeżenia, że Wisła na północ od Warszawy będzie wyglądała katastrofalnie i że - mówiąc eufemistycznie - będzie brzydko pachniała. Nie widzę zmian. Wisła jest nadal piękna, nadal są te wielkie łachy piasku, na których siedzi ptactwo. Nadal jest królową polskich rzek. Królowa jest tylko jedna. Nawet Elżbieta jest druga, więc jakiś porządek musi być. Pewnie wydarzenia z ostatnich tygodni przełożyły się na samą rzekę, natomiast nie jestem w stanie dostrzec tego gołym okiem. Może to wynika też z tego, że nie byłem tutaj przed kilkoma tygodniami i nie widziałem jaki był stan wówczas. Teraz nie widzę nic niepokojącego, ale w miejscu, w którym siedzę i rozmawiam z tobą, obok mnie leży wielki worek śmieci i daję sobie rękę uciąć, że te śmieci są tutaj zostawione przez wędkarzy, bo jest cała masa opakowań po zanętach.
W Gassach - jeszcze przed Warszawą - rozmawiałem z Kamilem Walickim. Kamil utrzymuje się z wędkowania. To w zasadzie całe jego życie. Robi to nie tylko w Polsce, ale też na całym świecie. Łącznie z Madagaskarem, Karaibami. O Kamilu ostatnio usłyszała cała Polska, bo to on złowił tego suma giganta w Krakowie. Miałem okazję wysłuchać jego opowieści z pierwszej ręki i oprócz wspaniałych historii o niezwykłych złowionych rybach usłyszałem też kilka gorzkich słów o tym, że nawet osoby związane z tą rzeką na co dzień nie zawsze dbają o czystość jej brzegów. Moje obserwacje to potwierdzają.
Przed tobą jeszcze oczywiście spory dystans, ale czujesz już ten zbliżający się powoli koniec?
Tak, coraz częściej myślę o tym zbliżającym się końcu. Teraz pewnie powinienem powiedzieć, że chciałbym, by ten koniec nastąpił jak najpóźniej, ale to nie byłaby prawda. Ja jestem już w dużym stopniu nasycony tą rzeką, moje ciało już powoli odczuwa też zmęczenie. Są też takie prywatne sprawy - tęsknota za domem, za rodziną. W Toruniu muszę być w czwartek wieczorem, bo w piątek spędzę tam dzień z rodziną. Przyjadą specjalnie do Torunia, żeby się ze mną spotkać. Jest to taki motywator dla mnie, że niezależnie od tego, jak brzydka będzie pogoda, to ja i tak muszę tam być. I będę.