"Zadzwonili z Zabrza około 4-5 nad ranem, powiedzieli, że operacja się udała. Nie mogłem się uspokoić" - wspomina dziś płk. Mirosław Czechowski, koordynator lotu, podczas którego transportowano serce do pierwszej w kraju udanej transplantacji. Samolot An-12, który 5 listopada poderwał się do lotu, miał do pokonania trasę z Krakowa do Szczecina. Po odebraniu biorcy, załoga udała się do Zabrza, gdzie na bloku operacyjnym czekał zespół prof. Zbigniewa Religi.
Na pokład samolotów An-12 mogły wjechać dwie karetki z pacjentami. Kiedy trzeba było przetransportować jeden ambulans z najczęściej dawcą do lotów włączano też maszyny An-26. W późniejszym czasie, kiedy transportowano już same organy - do działania włączano też inne maszyny, w tym śmigłowce. Każdy lot koordynował cały zespół naziemny, który zajmował się nie tylko kontrolą i nawigacją danego rejsu, ale musiał przygotowywać także scenariusze awaryjne. W bazach wojskowych znajdujących się na trasie lotu ratunkowego w pełną gotowość stawiano wtedy maszyny i załogi, które w razie potrzeby mogłyby przejąć pacjenta lub organ i kontynuować transport. Pierwsze loty z organami do przeszczepów startowały z Krakowa.
Nasza współpraca z profesorem Religą była bardzo owocna. Zostałem do niej wytypowany przez ówczesne dowództwo, które nie miało wątpliwości, że trzeba pomagać w tych transportach i ta nasza współpraca trwała przez 25 lat - mówi płk. Mirosław Czechowski. Nawigator i późniejszy szef zespołu, który koordynował wszystkie loty na potrzeby transplantacji w kraju, wspomina pierwszy lot z sercem do przeszczepu z niemałym wzruszeniem.
Otrzymałem sygnał z Zabrza, wiedzieliśmy, że lot ma się odbyć do Szczecina. Na pokładzie było wtedy 6 osób. Oprócz załogi maszyny, także zespół transplantacyjny profesora Religi - tłumaczy płk. Czechowski.
Piloci i uczestnicy tego rodzaju misji ratunkowej traktowali ją jako szczególne zadanie. Zespół naziemny nigdy nikogo nie musiał namawiać do wykonania lotu na zlecenie kliniki w Zabrzu.
Nie znamy tego człowieka, nie wiemy kto to, ale wiemy jedno - że potrzebuje pomocy, a my możemy w niej pośredniczyć. Musimy lecieć - wspomina płk. Mirosław Czechowski. Jego zespołowi udało się wypracować pierwsze w kraju procedury dotyczące właśnie lotów transportowych na potrzeby transplantacji czy lotów ratunkowych. Przyjęte wówczas decyzje zakładały priorytet dla tego powietrznych misji, którym samoloty rejsowe z pasażerami na pokładzie musiały ustępować pierwszeństwa w przestrzeni powietrznej, obierając inne trasy.
Przez prawie cztery lata zespołem transplantacyjnym, biorąc udział w każdym z lotów, kierował sam prof. Zbigniew Religa. Kiedy procedury udało się wypracować, a transplantacje organów powoli przestawały być tabu dla lekarzy, pacjentów i ich bliskich, sieć szpitali w kraju, które przekazywały organy do przeszczepów, powoli się powiększała.
Profesor miał ze sobą cztery czy pięć takich pojemników typu lodówka i w nich transportowaliśmy organy. Początkowo były to serce i płuca - mówi płk. Czechowski.
Pułkownik Mirosław Czechowski to z pochodzenia Wielkopolanin. Na początku lat 90. został przeniesiony przez ówczesne dowództwo do Warszawy, by w stolicy zająć się koordynacją prac zespołu transportowego, który działał na potrzeby krajowej medycyny. Do dziś mieszka przy czynnym lotnisku na warszawskim Bemowie, gdzie swoją główną bazę ma Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Pułkownik Czechowski nie raz obserwuje więc starty śmigłowców i z nostalgią wspomina czas, kiedy sam zajmował się lotami ratunkowymi.
Wie Pan, ja mam taki sentyment, że jak startuje śmigłowiec to czasem nawet otwieram okno, żeby poczuć zapach nafty lotniczej - mówi naszemu dziennikarzowi z uśmiechem.
Były nawigator do dziś aktywnie włącza się w działania fundacji i stowarzyszeń na rzecz wspierania transplantologii. Oprócz tego płk. Czechowski jest też członkiem stowarzyszenia urologicznego, które namawia mężczyzn do częstych badań profilaktycznych, pozwalających wykryć m.in. schorzenia czy nowotwory prostaty.