Nowy szef resortu finansów nie będzie ministrem wielkiej rewolucji, ale zmiany które wprowadzi mogą być dla nas najbardziej odczuwalne od 20 lat. Paradoks? Tak, ale możliwy.
Do jakiegokolwiek wejdę domu, wejdę doń dla pożytku chorych, wolny od wszelkiej chęci krzywdzenia i szkodzenia, jako też wolny od pożądań zmysłowych, tak względem niewiast jak mężczyzn, względem wolnych i niewolników.
Cokolwiek bym podczas leczenia czy poza nim w życiu ludzkim ujrzał czy usłyszał, czego nie należy rozgłaszać, będę milczał, zachowując to w tajemnicy.
Jeżeli dochowam tej przysięgi i nie złamię jej, obym osiągnął pomyślność w życiu i pełnieniu swej sztuki, ciesząc się uznaniem ludzi po wszystkie czasy; w razie jej przekroczenia i złamania niech mię los przeciwny dotknie. To jest fragment oryginalnej, znanej każdemu lekarzowi przysięgi Hipokratesa. Nie, Mateusz Szczurek nie jest medykiem. Jest ekonomistą. Ale te słowa śmiało może sobie wydrukować i powiesić nad swoim nowym biurkiem na ulicy Świętokrzyskiej w Warszawie. Nowy minister finansów będzie bowiem przez najbliższe dwa lata pełnił bowiem funkcję sanitariusza na polu finansowej bitwy. Ten komfort kupił mu jego poprzednik.
Ustępującego ministra finansów, wicepremiera Jacka Rostowskiego można wynosić pod niebiosa, albo zwyczajnie nie lubić. Nie można mu jednak odmówić śmiałości. Przez sześć lat swoich rządów wyszedł z butów profesora akademickiego i zamiast być kanapowym generałem, ruszył do ostrej walki na pierwszej linii frontu. W pierwszych latach ostro walczył z kryzysem, przyjmując taktykę poluzowania fiskalnego. W 2008 i 2009 roku postawił na zwiększenie zadłużenia państwa i zwiększenie wydatków. Dzięki temu państwowe pieniądze płynęły do gospodarki szerokim strumieniem, firmy miały zamówienia, a ludzie pracę. Opłaciło się.
Dzięki temu "przeszliśmy przez kryzys suchą stopą" - jak mówi minister Rostowski. Patrząc na Grecję, Hiszpanię, Włochy, czy też Czechy i Węgry, rzeczywiście wybrnęliśmy z tego koszmaru w całkiem przyzwoitej formie. Oczywiście nie była to walka bezkrwawa. Pomimo starań, wiele osób potraciło pracę, a długi które przez ten czas narosły, trzeba zacząć spłacać.
To pierwsza rana, którą odniósł w walce Jacek Rostowski. Druga, pojawiła się na forum europejskim. Szef resortu finansów wszedł na front europejski. Po tym jak bankrutowała Grecja, Irlandia i Portugalia, włączył się w negocjacje dotyczące nowych zasad funkcjonowania Strefy Euro. To wtedy usłyszeliśmy, że polski złoty zostanie w naszych portfelach na długo, a euro nad Wisłą to na razie mrzonka.
Trzeci raz krew ministra polała się przy kolejnych reformach emerytalnych. Jacek Rostowski zdecydował się podnieść wiek emerytalny z 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn, do 67 dla wszystkich, do tego zmarginalizował Otwarte Fundusze Emerytalne, sprawiając, że wkrótce będą one miały takie znaczenie równie małe, jak kapsel od butelki oranżady.
Te trzy bitwy i te trzy rany kosztowały Ministerstwo Finansów wiele krwi. Tak dużo, że na większe, zapowiadane od dawna reformy nie starczyło czasu.
Nie ma co się oszukiwać, w odnowionym właśnie rządzie Donalda Tuska, minister finansów nie będzie już odgrywał pierwszoplanowej roli. Rolę lokomotywy, razem z funkcją wicepremiera, bierze teraz na siebie szefowa Ministerstwa Rozwoju Regionalnego i Transportu Elżbieta Bieńkowska.
Dla Mateusza Szczurka to bardzo dobra wiadomość. Zabierając z OFE połowę pieniędzy, Jacek Rostowski zostawił mu około 150 miliardów złotych żywej gotówki. Premier Donald Tusk wywalczył w Brukseli kolejnych 300 miliardów złotych.
Dzięki temu nowy minister nie ma wielkiej presji na domykanie budżetu i walkę z finansową codziennością. Może zacząć opatrywać rany, które nasza gospodarka odniosła przez ponad 20 lat.
I tak właśnie Mateusza Szczurka trzeba widzieć. Jako lekarza polskiej gospodarki. Dzięki temu, że poprzednik zostawił mu pieniądze, a Elżbieta Bieńkowska odsunęła w cień, minister Szczurek może skupić się na tym co naprawdę ważne. Na przyszłości.
To właśnie on ma największą szansę na zreformowanie gospodarki. Może napisać nowy, bardziej przyjazny kodeks podatkowy, może polikwidować absurdy ekonomiczne w naszym kraju, może także pomóc przedsiębiorcom obniżając koszty pracy, może spróbować zreformować, albo nawet zlikwidować KRUS i co najważniejsze - uelastycznić naszą gospodarkę. Sprawić, że pieniądze raz wydane, nie będą wpadały do czarnej dziury, tylko będą krążyć po gospodarce, wracać i służyć innym.
To sprawi, że na przykład 300 miliardów złotych, które dostaniemy z Unii Europejskiej rzeczywiście będziemy mogli wykorzystać na długoletni rozwój i budowanie złotej dekady.
Człowiek, który bez doświadczenia urzędniczego, przyszedł z uporządkowanej międzynarodowej instytucji finansowej nadaje się do tego idealnie. Tym bardziej, że jest niezależnie myślącym technokratą z lekką nutą szaleństwa (na przykład ekstremalne podróże rowerowe po najdziwniejszych miejscach świata). Oby tylko nie dał się uwieść magii polityki, bo ten błąd popełnił jego poprzednik. Oby nie został także doktrynerem.
Jak widać wyzwania stojące przed Mateuszem Szczurkiem są ogromne, także oczekiwania. Ekonomiści i dziennikarze dają mu ogromny kredyt zaufania. Teraz musi dobrać odpowiednie lekarstwa i zaplanować takie operacje na naszej gospodarce, które dodadzą pacjentowi wielkiej siły. Ma na to czas. Dwa lata to bardzo dużo czasu. Zwłaszcza, że nasze PKB rośnie coraz szybciej.
Problem może być tylko jedno. We wspominanej na początku przysiędze Hipokratesa jest też i taki fragment: "Mistrza mego w tej sztuce będę szanował na równi z rodzicami, będę się dzielił z nim swym mieniem i na żądanie zaspokajał jego potrzeby". Mistrzowie, nie przeszkadzajcie uczniowi.