Pociski z granatników, które spadły na Wielką Świątynię Ocalenia w Monrowii, gdzie schronił się dwutysięczny tłum, zabiły 7 osób. Prezydent Liberii, Charles Taylor, określił liczbę śmiertelnych ofiar trwającego od ośmiu dni ataku rebeliantów na ponad 1000 osób.
Przez cały dzień trwała wymiana ognia moździerzowego na jednym z trzech przyczółków mostowych stolicy, niedaleko którego znajduje się Wielka Świątynia Ocalenia. Od tygodnia kościół jest schronieniem dla wielu mieszkańców miasta.
Taylor, który przemawiał na stadionie sportowym z okazji rocznicy założenia w 1847 r. Liberii przez wyzwolonych z niewolnictwa amerykańskich Murzynów, zapewnił, że dla powstrzymania dalszego rozlewu krwi gotów jest ustąpić z urzędu. Nie powiedział, kiedy miałoby to nastąpić.
Ustąpienia Taylora, oskarżonego przed trybunałem międzynarodowym o zbrodnie wojenne, domagają się Stany Zjednoczone.
Nie ma dotąd jasności, czy Waszyngton planuje wysłanie amerykańskich marines do Liberii. Być może ich obecność u wybrzeży Liberii ma być jedynie wsparciem dla oddziałów pokojowych, których przysłanie zapowiedziały państwa Afryki Zachodniej.
Mieszkańcy Monrowii, którzy niemal codziennie demonstrują przed ambasadą USA, czują się związani z Ameryką i uważają, że obowiązkiem potężnych Stanów Zjednoczonych jest pomóc "dawnym braciom" w przerwaniu wojny domowej. W 14-letniej wojnie domowej, sprowokowanej waśniami plemiennymi, zginęło już około 200 000 osób.
06:20