Metalowe płoty, policyjne kordony, strefy bezpieczeństwa - to widoczne bariery, jakie dzielą świat rządzących i wielkiego biznesu od świata antyglobalistycznych buntowników. Mniej widoczne są poglądy różniące obie strony.
Z jednej strony, w wielkiej limuzynie widzimy grubego kapitalistę z cygarem w zębach, z portfelem pełnym kart kredytowych. Z drugiej, mamy zarośniętego, długowłosego młodziana, ciskającego koktajle Mołotowa z czerwonym sztandarem w tle.
Pierwszych widzimy i słyszymy na co dzień, drudzy dają o sobie znać wtedy, gdy gromadzą się możni tego świata. Wtedy obserwujemy takie sceny, jak w Seattle, Genui czy Pradze; prawdopodobnie będziemy je obserwować także jutro w Warszawie przy okazji Europejskiego Forum Ekonomicznego.
Antyglobaliści – czy jak ostatnio sami siebie nazywają – alterglobaliści – głoszą, że rządy i korporacje rujnują ludzkie życie, bezkarnie wyzyskują masy, a później skazują ich na bezrobocie. Mnożą przykłady: majątek kilkuset miliarderów przewyższa roczne dochody 3 mld ludzi; w Trzecim Świecie ludzie żyją o połowę krócej niż w krajach zachodnich, a połowa ludzkości musi wyżyć za trzy dolary dziennie.
Problem w tym, że altrglobaliści nie potrafią wskazać żadnych sensownych alternatyw. Ich recepty na szczęście pachną pomysłami z początku ubiegłego wieku: trochę anarchizmu, odrobina marksizmu, marzenia o robotniczej rewolucji i już mamy raj. To wszystko już było, a jak wyszło – wszyscy wiemy. W dostatnim świecie, gdzie rozwinął się i działa ruch anty- alterglobalistyczny, buntownicy nie mają szans na większy posłuch. Do biednego świata ich idee już nie docierają.