1 listopada Boeing 767 Polskich Linii Lotniczych LOT wylądował awaryjnie w Warszawie. W samolocie nie wysunęło się podwozie. Żadnemu z 230 pasażerów nic się nie stało, bo pilot precyzyjnie posadził maszynę na pasie. Jak to zdarzenie zmieniło życie kapitana Tadeusza Wrony, który siedział za sterami Boeinga? "W pewnym sensie czuję się człowiekiem, któremu podarowano drugie życie. Na nowo zdaję sobie sprawę z tego, że jak jest okazja i mam trochę wolnego, to powinienem ten czas przeznaczyć na spotkania z moją rodziną, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie ten ostatni raz. Jak jest możliwość, to trzeba z niej korzystać jak najszybciej, czyli żyć dziś i teraz, bo jutra nie znamy" - mówi pilot w rozmowie z reporterem RMF FM Tomaszem Skorym.
Tomasz Skory: Panie kapitanie, czy po tym, co stało się pierwszego listopada pan się czuje człowiekiem, któremu podarowano kolejne życie?
Tadeusz Wrona: W pewnym sensie tak. Byłem szczęśliwy, że tak się właśnie udało dokończyć ten lot, że ciągle zgadza mi się ilość startów z lądowaniami. Jak na to patrzę w ten sposób, to mam skojarzenia, że faktycznie mogło być różnie. Na nowo zdaję sobie sprawę z tego, że jak jest okazja i mam trochę wolnego, to powinienem ten czas przeznaczyć na spotkania z moją rodziną, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie ten ostatni raz.
Myślał pan sobie: "Kurczę. Mogłem ich wszystkich już więcej nie zobaczyć?"
Później myślałem, że tak mogło być. Niektóre spotkania przesuwałem, że może później, później będzie lepsza okazja. Ja tak to czuję, że jak jest możliwość, to należy ją wykorzystać. Czyli żyć dziś i teraz, bo jutra nie znamy.
Czy zdarzyło się panu coś takiego, że, wyciągnąwszy wnioski z tego, o czym pan mówił przed momentem, zrobił pan coś, czego nie zrobił pan wcześniej, myśląc: "Ach, jeszcze mam dużo czasu, jeszcze to można odłożyć", tak jak spotkania z rodziną, które teraz pan docenia?
Nie, jeszcze ciągle myślę, że jestem młody, wiele życia przede mną. Czekam na odpowiednią chwilę, kiedy będzie właściwy moment. Myślę na przykład o lepszych kwalifikacjach. Chodzi o sportowe zawody szybowcowe, że będę mógł wystartować na zagranicznych zawodach, bo nie brałem udziału w takich. To takie plany.
Pamięta pan ten moment, kiedy pierwszy raz dopadła taka refleksja: "O kurczę, mogłem zginąć. Teraz jestem narodzony na nowo"? Ja domyślam się, że to było pewnie po tym, jak pan wyprowadził pasażerów z samolotu i sam wyszedł jako ostatni, potem może odpoczął, przespał się. Była taka refleksja?
Tak tragicznie o tym naszym zdarzeniu, w takich czarnych scenariuszach, nie myślałem. Nasz plan się powiódł, aczkolwiek to nie tylko zasługa nasza, bo mieliśmy dużo szczęścia przy lądowaniu. Ono nam dopisało, sami temu szczęściu staraliśmy się sprzyjać. Przy takich założeniach mogłem spodziewać się może większego pożaru, czy jakichś kłopotów. Nie zakładaliśmy, że to nasze ostatnie chwile. W ten sposób do tego nie podchodziłem. To nam - i mnie przynajmniej - ułatwiało, by skupić się, a nie tylko myśleć o moim nieszczęśliwym położeniu, o mojej sytuacji, że nie ma już wyjścia. Staraliśmy się znaleźć wyjście. Jeżeli już nie było możliwości wypuszczenia tego podwozia, tak dokończyć ten lot, żeby przede wszystkim dać sobie maksymalne szanse na wyjście z tego, może z jakimiś większym lub mniejszym uszczerbkiem, ale przede wszystkim bezpiecznie. To cud sprawił, że nikomu nic się nie stało, nawet nikt się nie zranił.
Rozmawiamy już chwilę, ja mam wrażenie, że pan cały czas żyje tym wypadkiem i niezupełnie dopuszcza do siebie świadomość tego, że mogło być źle. Nie chce pan o tym myśleć?
Ja - nie to, żebym na siłę odrzucał ten najgorszy scenariusz. W moim odczuciu to jeszcze nie była moja godzina. Wszyscy święci, bo to był dzień Wszystkich Świętych, jeszcze nas na odprawę do siebie nie wzywali. Stąd mówię o tym szczęściu. To nie była nasza chwila, nasza godzina.
Pan uznał, że to nie dzisiaj?
Że to nie dzisiaj, że niekoniecznie na pokładzie samolotu, może spokojnie, gdzieś w takich innych okolicznościach z rodziną. Ale to jest tak odległe. Człowiek stara się nie myśleć o takich kwestiach. Ciągle wierze w swoje szczęście, w opatrzność i swoją szczęśliwą gwiazdę.
I nie myśli pan o złych rozwiązaniach?
Nie myślę, bo musiałbym się zastanowić, czy dalej pracować w tym zawodzie, gdybym miał takie obawy przed lataniem. Sprzęt dalej jest ten sam, na tych samych samolotach, z wyjątkiem tego egzemplarza, który ciągle czeka na decyzję, czy będzie odremontowany, czy nie. Latamy na podobnych samolotach. Do tej pory one działały, raz nie zadziałała jedna instalacja. Ale myślę, że to tak rzadki przypadek, że wypełniliśmy, jeśli chodzi o firmę i użytkowników 767, te nieszczęśliwe przypadki. Teraz już nam się nic prawdopodobnie nie stanie. Wierzę w to, dlatego mogę dalej spokojnie pracować.