Obraz drugiej debaty był radykalnie inny niż pierwszej. Andrzej Duda zyskał na waleczności, ostrości i mocy, Bronisław Komorowski wyglądał na kogoś, kto jest tym nieco zdetonowany i zwłaszcza na początku zdradzał zdenerwowanie. AD zdawał się nadrabiać stracony w pierwszej debacie czas i argumenty. Mówił szybko, dziarsko, intensywnie i kąśliwie. Z kolei BK trzymał się bardziej niż w pierwszej debacie „formatu prezydenckiego”, mówił z większym namysłem i namaszczeniem, nie łamał konwencji, ale mogło to sprawiać wrażenie tego, że jest defensywny i wycofany.
Im bliżej końca - tym obraz debaty zmieniał się nieco na korzyść BK. W ostatnich fragmentach i mowie końcowej prezydent odrabiał stracony dystans, ale na pewno nie może uznać debaty za swój sukces.
Zwolennicy Bronisława Komorowskiego uznają zapewne, że zaprezentował się jako rozważna i poważna głowa państwa. Stronnicy Andrzeja Dudy mogą się radować, że ich kandydat odzyskał wigor i punktował rywala. Ja mam poczucie, że wielu widzów starcia było nieco oszołomionych jego tempem i energicznością, będą więc mieli kłopot z orzeczeniem, kto był w niej lepszy.
Debata - mam takie wrażenie - nie podłamała żadnemu z obozów skrzydeł i nie przesądziła ostatecznie losów wyborczego starcia, ale zważywszy, że po pierwszej potyczce uznano, że lepszy był BK, tym razem więcej optymizmu wlała w serca zwolenników AD.