Obrazić, zlekceważyć, zignorować… Wyrazić niechęć i brak szacunku... Zdyskwalifikować. Tak w kilku słowach można opisać cel, jaki postawił sobie Jarosław Kaczyński wobec nowej pani premier Ewy Kopacz w Sejmie. Jaśnie Panujący, Wszechwiedzący i Wszystkorozstrzygający lider największej partii opozycyjnej uznał, że nie musi odnosić się z sejmowej mównicy do exposé pani premier. Dlatego decyzja, by do parlamentarnej polemiki wysłać nieznaną posłankę z tylnych ław. Kaczyński nie może przecież zniżać się do poziomu nowej premier, bo to nawet nie niższy jeden poziom, ale dwa.
Owszem, nieobecność Kaczyńskiego w debacie po środowym exposé nowej szefowej rządu można by próbować jakoś usprawiedliwiać. Nikt nie lubi przecież firmować swoim nazwiskiem serii własnych porażek. A przecież PiS od lat nie może pochwalić się żadnym znaczącym sukcesem. Cóż zresztą się dziwić, wszak ta partia nie ma programu, a prezes wystarczających kompetencji, by rządzić naszym krajem. Siedmiokrotne fiasko wyborcze powoduje, że lepiej schować się za drzwiami własnego gabinetu i milczeć, a nie odważnie stawać w polityczne szranki.
W środę chodziło jednak Kaczyńskiemu o coś więcej. O to, żeby obrazić panią premier i pokazać, gdzie jest jej miejsce, sprowadzić ją do parteru. No, bo za kogo ona się uważa? Prezes miałby się specjalnie fatygować, by słuchać, co Kopaczowa mówi?.. Te bzdury są przecież niegodne uszu Wszechwiedzącego i Wszystkorozstrzygającego. Hm... i kto tu w takim razie uprawia "przemysł pogardy"?!...
Zresztą to, w jaki sposób prezes PiS traktuje panią premier jest nam już doskonale znane, choćby ze stosunku Kaczyńskiego do prezydenta Komorowskiego. W normalnym kraju spotkania lidera opozycji z premierem, a zwłaszcza z bezpartyjnym prezydentem są czymś normalnym. Ale nie w Polsce. Do tej pory przed każdym posiedzeniem Rady Bezpieczeństwa Narodowego nieustannie trwały dywagacje, czy Kaczyński tym razem łaskawie przyjmie zaproszenie Pana Prezydenta, czy też nie (teraz już nikt nie zajmuje sobie tym głowy, bo i po co). Było tak, nawet wtedy, gdy tematem rozmów była wojna na Ukrainie. Ale przecież prezes PiS nie będzie przedkładał bezpieczeństwa ojczyzny nad pogardę do zwycięscy w wyborach prezydenckich. Ktoś, kto pokonał bowiem w demokratyczny sposób Jarosława Kaczyńskiego nie może zasługiwać na uznanie. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej również ponieważ, tak samo jak nowa pani premier, nie jest godnym do rozmowy z Jaśnie Panującym, Wszechwiedzącym i Wszystkorozstrzygającym.
Na łaskę prezesa PiS nie powinien liczyć także Donald Tusk. To nic, że Kaczyński podszedł do niego w środę, uścisnął mu dłoń i zapewnił, że go nie nienawidzi. Cudowna przemiana lidera opozycji pod wpływem exposé pani premier, w którym zaapelowała ona o zdjęcie z Polski klątwy nienawiści? Nie, nigdy bym w to nie uwierzył i słusznie. Już bowiem chwilę po rzekomym pojednaniu rzecznik PiS-u z rozbrajającą szczerością tłumaczył strategię Kaczyńskiego: "Konsternacja była wielka, Platforma biła brawo, numer się więc udał". Hm... "numer się udał"... Cóż, ręce opadają. Rzecznik prezesa obnaża prawdziwe intencje swego chlebodawcy!
W minioną środę nie byliśmy więc świadkami kolejnego cudu nad Wisłą, a już na pewno nie takiego, o którym tłustymi literami informowały stacje telewizyjne na czerwonych paskach. Odtrąbiony koniec wojny polsko-polskiej to mrzonka. Nie ma więc sensu zaprzątać sobie głowy socjotechnicznym gestem Kaczyńskiego w stosunku do Donalda Tuska. O wiele więcej o jego intencjach mówi to, w jaki sposób zachował się w środę wobec pani premier Ewy Kopacz. Uprawianie przemysłu pogardy zostało bowiem wyraźnie ujawnione oraz oznaczone imieniem i nazwiskiem - Jarosława Kaczyńskiego. Teraz wiemy też już i więcej. Tu nie chodzi tylko o pojedyncze gesty, nie chodzi też o poszczególnych polityków. To wygląda na programowe, systemowe i kompleksowe budowanie w Polsce cywilizacji nienawiści. Dzielenia ludzi na dobrych i złych, na naszych i obcych, na tych, których się akceptuje i tych, których się odrzuca.