Po stwierdzeniu Donalda Tuska, że "władze mogą sprawować ci z silnym mandatem od wyborców" i tak zaciekła rywalizacja o ,,silny mandat", stała się jeszcze bardziej zaciekła, a wynik - jeszcze silniej stygmatyzujący. Politycy, równie mocno jak o wynik partyjny, troszczą się dziś o to czy i jak bardzo pokonają rywali z własnej listy, wiedząc że od tego zależeć mogą ich dalsze losy.
Walka o miejsca na listach była wszędzie ostra i bezkompromisowa. Ale nigdzie nie rozgrywała się tak bardzo na oczach publiczności jak w małopolskiej Platformie. Jej szef Ireneusz Raś bardzo nie chciał, by obok niego na liście pojawił się Jarosław Gowin. Proponował, by poseł PO wrócił do Senatu. Gowin protestował, walki frakcyjne trwały (bo jeden z panów związany jest z grabarczykowską ,,spółdzielnią", drugi z grupą Schetyny).Wreszcie salomonowy wyrok Tuska umieścił Rasia na ,,jedynce", Gowina na ,,trójce". A to zmusi ich do bezlitosnego ,,braterskiego" starcia, bo w tej sytuacji wynik obu panów może być rozstrzygający dla ich pozycji i przyszłości politycznej.
Gdyby wyniki wyborów potwierdziły to, co pokazują sondaże, czyli że nie miejsce na liście, a rozpoznawalne nazwisko czy osiągnięcia, owocują dobrym rezultatem, to losy przegranych jedynek byłby nie do pozazdroszczenia. Cezary Grabarczyk czy Ireneusz Raś wyprzedzeni przez trzecich na listach Kwiatkowskiego czy Gowina musieliby nie tylko przełykać gorycz porażki, ale też osłabiliby swe i tak nie nadmiernie duże szanse na dalszą błyskotliwą karierę.
Przegrane akurat tych "jedynek" mogłyby mieć też wpływ na rozgrywki frakcyjne wewnątrz samej Platformy. Para Grabarczyk-Raś to podpory grupy zwanej potocznie spółdzielnią. Słabe wyniki liderów mogłyby podkopać jej pozycję - a to umocniłoby frakcję Schetyny, ale też uniezależniło od nich Tuska.