W Wielkiej Brytanii pogłębia się kryzys finansowy. Zapoczątkowała go niespodziewana korekta budżetowa w wykonaniu rządu nowej premier Liz Truss. W rezultacie tej interwencji dramatycznie stracił na wartości funt, a to dopiero pierwsza kostka domina.
Genezą tego kryzysu są plany obniżenia podatków przy rosnącej inflacji i zwiększającym się publicznym zadłużeniu. Nawet myśl o tym powinna była włączyć na Downing Street czerwone, alarmowe światło. Ale albo je zignorowano, albo system nie zadziałał, bo w miniony piątek ta kwadratura koła stała się oficjalną rządową strategią. Przecierając oczy ze zdziwienia, świat natychmiast na nią zareagował, a funt stał się tego pierwszą ofiarą.
Prawdopodobnie mamy do czynienia w rządzie z amatorami - to opinia byłego szefa Banku Anglii - czyli instytucji odpowiedzialnej za zapewnienie stabilności fiskalnej. Właśnie podjęła ona dramatyczną próbę ratowanie sytuacji, wykupując państwowe obligacje za kwotę 46 miliardów funtów.
Uspokoiło to nieco brytyjskich emerytów, bo papiery te są podstawą egzystencji funduszów emerytalnych. Kraj, który ryzykuje emerytury ludzi, którzy oddali mu całe swoje życie pracując, jest po prostu nieodpowiedzialny. Pozostają pytania, w co ten rząd gra i jakie będą jego kolejne kroki?
Od piątku Brytyjczycy sycą się wykresem dołującego funta i kasandrycznymi przepowiedniami dotyczącymi podwyżki stopy procentowej, spadku cen nieruchomości i szczytującej inflacji. Dziś w końcu premier Liz Truss się odezwała, broniąc swych decyzji. Nazwała je koniecznymi działaniami podjętymi w trudnej sytuacji.
Trudno doszukać się w tych słowach konkretów. Na pewno nie uspokoją one międzynarodowych rynków finansowych, dla których Wielka Brytania w ciągu kilku dni straciła fiskalną reputację. A jest to przecież jeden z krajów G7 - najbardziej rozwiniętych gospodarczo państw świata. Nie buduje się takiej gospodarki bez rozsądnych decyzji budżetowych. A zwiększając publiczne zadłużenie, jednocześnie tnąc podatki, rząd bez zastanowienia dolał oliwy do kryzysu związanego z wojną w Ukrainie.
Brytyjczycy najbardziej obawiają się wzrostu stopy procentowej i wzrostu rat kredytów. Jeśli podskoczy ona do 6 proc., tysiące ludzi znajdzie się niezwykle trudnej sytuacji. W zależności od pożyczonej kwoty będą spłacać bankom tysiące funtów rocznie więcej niż wcześniej. Kilkaset funtów zaoszczędzone tytułem cięć podatkowych nie osuszą łez.
Jeśli w wyniku tego zaczną spadać ceny nieruchomości, mogą zostać z przysłowiową ręką w nocniku - czyli z nieruchomością o wartości niższej niż wartość zaciągniętej pożyczki. Tego Brytyjczycy, dla których posiadanie domu lub mieszkania jest podstawą marzeń, boją się najbardziej.
Według ekspertów jedynym sposobem zapobieżenia takiemu scenariuszowi byłoby zrezygnowanie z rządowych planów, ale to, obawiam się, jest mało prawdopodobne. Urzędnicy z Downing Street nie lubią przyznawać się do błędów. Najpierw mieliśmy brexit, potem przyszła pandemia i wojna w Ukrainie, a teraz na dodatek Brytyjczycy muszą się zmierzyć z arogancją rządzących elit. Robi się z tego niezły huragan.