"Męczeństwo księdza Jerzego Popiełuszki mogło być wielokrotnie dłuższe, większe, niż się dotąd przyjmuje. Mogło trwać nie kilka godzin, a kilka dni" - zwraca uwagę Wojciech Sumliński w rozmowie z Bogdanem Zalewskim. Sumliński to dziennikarz śledczy, autor książek o kulisach męczeńskiej śmierci kapelana Solidarności: "Kto naprawdę go zabił?" oraz "Teresa, Trawa, Robot. Największa operacja komunistycznych służb specjalnych." Dziś mija 29. rocznica oficjalnego wydobycia ciała zakatowanego kapłana z nurtu Wisły 30 października 1984 roku. Jednak za kurtyną oficjalnych wersji tej zbrodni, pełnych łgarstw i przemilczeń, kryje się prawda - jeszcze bardziej od nich makabryczna.
Przeczytaj pierwszą część rozmowy z Wojciechem Sumlińskim!
Przeczytaj trzecią część rozmowy z Wojciechem Sumlińskim!
Bogdan Zalewski: Jeszcze o inne szczegóły chciałem pana zapytać. Jak to się stało, że charakterystyczny różaniec księdza Jerzego znaleziono w pobliżu ruin toruńskiego Zamku Dybowskich, w miejscu w którym - według zeznań porywaczy - kapelana w ogóle nie było?
Wojciech Sumliński: Tak, była taka okoliczność, że znaleziono różaniec. Ten różaniec z całą pewnością to był różaniec księdza Jerzego Popiełuszki. Nie taki sam, tylko dokładnie ten sam. Według zeznań czterech oprawców, księdza Jerzego miało tam nigdy nie być. Tak oni to relacjonowali. To jest kolejna poszlaka. Jedna z bardzo, bardzo wielu, które wskazują na to, że ksiądz Jerzy znajdował się w innych miejscach, w innych okolicznościach, niż to, co przedstawili panowie Piotrowski, Pękala i Chmielewski. Przypomnę tylko, że nawet w trakcie wizji lokalnej, gdy ich zaprowadzono na tę tamę i oni mieli pokazać gdzie wrzucili zwłoki księdza Jerzego, oni wskazali na drugą stronę mostu. Nie na tę, na której te zwłoki zostały wrzucone, tylko na drugą. Tam jest mnóstwo takich właśnie poszlak, które układają się w logiczny ciąg zdarzeń wskazujący, że ta sprawa wyglądała zupełnie inaczej, że w tej sprawie tylko miejsce i czas uprowadzenia księdza Jerzego Popiełuszki są prawdą. Wszystko inne to teatr stworzony na użytek opinii publicznej. Ja tylko przypomnę jeszcze o jednym fakcie. W roku 1985, zaraz po zakończeniu procesu toruńskiego, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych wszczyna trzy operacje. Opatruje je kryptonimami "Teresa", "Trawa", "Robot". Kogo obejmuje inwigilacją w wyniku tych operacji? Rodziny Pietruszki, Pękali, Chmielewskiego, Piotrowskiego i ich kolegów z MSW. W sumie kilkuset funkcjonariuszy SB i kilkuset tajnych informatorów.
Pan to w książce nazwał "największą operacją inwigilacyjną w PRL-u".
Tak, ponieważ rozmawiałem z wieloma fachowcami, którzy mi powiedzieli, że nie znają drugiej takiej operacji w historii, nawet nie tylko PRL-u, ale w bloku państw komunistycznych, która trwałaby tak długo, od roku 1985 do 1990, do kwietnia. A więc jeszcze w wolnej Polsce. Trwała tak długo, przy użyciu tak olbrzymiej armii ludzi: kilkuset funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, kilkuset tajnych współpracowników oddelegowanych tylko do tego, żeby rodziny oprawców, a także ich bliscy, ich przyjaciele, koledzy z resortu, nie próbowali podważyć wersji ustalonej na procesie w Toruniu. Cały czas trwały szachy między wysłannikami Kiszczaka a rodzinami tych oprawców. "Wy będziecie milczeć, będą amnestie. Trzeba odegrać odpowiednią rolę w tej historii. Jeżeli ona zostanie odegrana dobrze, resort o was nie zapomni". Andrzej Witkowski dotarł do faktów, które jednoznacznie wskazują, że resort nie zapomniał, bo o ile oprawcy księdza Popiełuszki są ludźmi, którzy żyją dość skromnie, to u każdej z tych rodzin w pewnym momencie, na pewnym etapie pojawiały się jakieś, nie wiadomo skąd, bardzo duże środki, wskazujące na to, że generał Kiszczak mógł dotrzymać tej obietnicy: "resort o Was nie zapomni, ale musi być milczenie".
Adamowi Pietruszce nawet proponował Kiszczak stopień generała, prawda?
Tak, była taka rozmowa. Pan pułkownik Pietruszka mówił o niej przedstawicielom fundacji helsińskiej:
"- Generale Pietruszka musicie dać się zamknąć.
- Ale ja nie jestem generałem.
- Jesteście. To oczywisty koszt za trudną rolę, jaką musicie odegrać."
Pietruszka się przed tym bronił , ale scenariusz był rozpisany z góry. Tak jak mówię, nie zamierzam bronić Pietruszki, Piotrowskiego, Chmielewskiego, Pękali. To byli oprawcy, bezwzględni ludzie. Natomiast wiele wskazuje na to, że oni w tej historii, znali tylko część swojego zadania. Mieli księdza uprowadzić, mieli go męczyć, pastwili się nad nim wiele godzin, okrutnie. Natomiast są poszlaki wskazujące na to, że po takich męczarniach, jakie przeszedł ksiądz Jerzy, został on przekazany innej ekipie. Mówiąc krótko, że jego męczeństwo mogło być wielokrotnie dłuższe, większe, niż się dotąd przyjmuje. Mogło trwać nie kilka godzin, a kilka dni. A rola Waldemara Chrostowskiego, delikatnie powiem jest, co najmniej wątpliwa, jako rzekomego bohatera.
Jak to było z tą ucieczką kierowcy księdza, z tym skokiem z pędzącego samochodu?
Waldemar Chrostowski wyskakuje rzekomo z samochodu pędzącego 100 km/h. Andrzej Witkowski robi wizję lokalną. Dwóch specjalistów, komandosów, kaskaderów specjalizujących się w wyskakiwaniu z samochodów. Taka sama nawierzchnia, takie same warunki terenowe. Nie godzą się skoczyć przy prędkości 100 km/h. Skaczą przy 50km/h. Jeden kończy eksperyment z połamanym barkiem, drugi z bardzo poważnymi potłuczeniami. Obydwaj na wiele tygodni trafiają do szpitala. A Chrostowski, jak pamiętamy, miał tylko drobne otarcia i pobiegł dalej. Gdy Chrostowski wyskakuje, kajdanki mu się rozpinają, bo miały nadpiłowane ząbki. Ma podartą marynarkę. Tłumaczył, że SB-cy go trzymali w momencie skoku. Dwóch biegłych profesorów włókiennictwa jednoznacznie ocenia, że marynarka została pocięta ostrym narzędziem, żyletką bądź brzytwą, zanim zetknęła się z podłożem. Więc nie w wyniku szarpnięcia, nie w wyniku uderzenia o asfalt, a tylko i wyłącznie w wyniku tego, że ktoś ją wcześniej naciął, imitując niejako podarcie. Waldemar Chrostowski jest jedynym znanym mi opozycjonistą, który dostaje od kiszczakowskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych odszkodowanie w wysokości 1,65 mln złotych.
To było kilkadziesiąt pensji ówczesnych, tak?
To było kilkadziesiąt ówczesnych pensji. W zamian za takie odszkodowanie Waldemar Chrostowski niejako potwierdził, że do nikogo więcej nie ma pretensji, tylko do tych czterech, którzy zostali skazani w procesie toruńskim. W pewnym sensie zamknął sprawę na dalsze dociekania. Waldemar Chrostowski został kontaktem operacyjnym. Tutaj też Andrzej Witkowski dotarł do dokumentów.
"Desperat".
Tak. SB nadało mu pseudonim "Desperat". Był wyznaczony do sprawy o kryptonimie "Popiel". Został Kontaktem Operacyjnym, w której jedynym Figurantem był ksiądz Jerzy Popiełuszko. Nie wiemy na czym polegała rola tego Kontaktu Operacyjnego, bo teczka pracy Waldemara Chrostowskiego została zniszczona w 1989 roku, jak to określono, ze względu na "znikomą wartość operacyjną". Biegli IPN potwierdzili, że SB niszczyło pod takim właśnie argumentem te teczki, na których szczególnie zależało bezpiece, które były szczególnie istotne z punktu widzenia Służby Bezpieczeństwa. Tam jest bardzo dużo takich wątpliwości. Ja pamiętam, jak ja dotarłem do Waldemara Chrostowskiego z kamerą. Pytam go na przykład: "Panie Waldemarze, jak to możliwe, że w stanie wojennym dwukrotnie pobił pan milicjanta, raz nawet milicjant znalazł się w szpitalu, i nie został pan zatrzymany, nawet na godzinę?". Waldemar Chrostowski odpowiedział: "Sąd widocznie uznał, że słuszność była po mojej stronie". Takie historie można opowiadać komuś, kto w ogóle nie wie, co to było pobicie milicjanta w stanie wojennym. Lepiej było chyba napaść na bank, mniejsza byłaby kara niż za uderzenie milicjanta. To było jak uderzenie w serce władzy ludowej. Za to przeciętny obywatel szedł na wiele lat do więzienia. Waldemar Chrostowski zrobił to dwa razy, w krótkim odstępie czasu. Nawet na minutę nie był zatrzymany. Tam było tak dużo takich różnych poszlak, wątpliwości, że Andrzej Witkowski, prokurator, który prowadził 300 spraw o zbrodnie i żadnej nie przegrał, nie miał żadnych wątpliwości, że rola Waldemara Chrostowskiego jest na ławie oskarżonych. Jednak dwa razy w kluczowym momencie odbierano mu to śledztwo, nie pozwolono mu dokończyć tej sprawy. Właśnie w tym momencie, w którym zamierzał postawić kropkę nad "i". Po raz pierwszy w 1991 roku, gdy dowiedział się, że w tej operacji brały udział Wojskowe Służby Informacyjne. W 80. latach to była Wojskowa Służba Wewnętrzna, ale potem została ona przekształcona na WSI. Drugi raz Witkowski został odsunięty w 2004 roku, gdy chciał iść do sądu i prawie dwadzieścia osób postawić w stan oskarżenia. Między innymi na ławie oskarżonych miał się znaleźć Waldemar Chrostowski.