Analiza pierwszych sekund opublikowanego dziś przez "Wprost" nagrania Belka-Sienkiewicz-Cytrycki pozwala usłyszeć głosy dwóch mężczyzn, wymieniających parę słów podczas instalowania mikrofonu. Według jednych to dowód fiaska rządowej narracji o próbie zamachu stanu, według innych jej potwierdzenie. Moim zdaniem to jednak tylko dowód, że przy zakładaniu podsłuchu... nagrało się dwóch facetów.
Odkładam na bok zdziwienie, że słyszalne dla wprawnego ucha głosy nie zostały zauważone wcześniej; przez autorów nagrania, ludzi, którzy stoją za jego opublikowaniem ani nawet skądinąd sprawnych dziennikarzy. Domyślam się, choć bez pewności, że nie uszły one uwadze speców z ABW. To, co usłyszeliśmy filtrując zapis w studio, składa się na taki obraz sytuacji:
Ktoś manipuluje przy mikrofonie, starając się go przytwierdzić w odległości pozwalającej na rejestrowanie rozmowy w VIP-roomie, do którego za chwilę wejdą panowie Belka, Sienkiewicz i Cytrycki. Przez charakterystyczne dla bezpośredniego stykania się z membraną i obudową urządzenia dźwięki daje się usłyszeć ściszone, niestety niezrozumiałe krótkie zdanie kogoś, kto zapewne właśnie nim manipuluje. Sekundę później z nieco większej odległości inny mężczyzna, także przytłumionym głosem mówi "...zaraz się pojawią". W tle słychać już głos Sławomira Cytryckiego. Natychmiast następuje ostateczne osadzenie mikrofonu w miejscu, i zaczyna się zapis właściwej rozmowy.
Logiczne, choć niekoniecznie słuszne (bo nie wszystko co logiczne jest prawdą) wnioski wskazują wyraźnie, że podsłuch jeśli nie był na miejscu umieszczony na stałe, a przed rozmową jedynie sprawdzany i uruchomiony - włączony został i sprawdzony wyłącznie z powodu spotkania szefów NBP i MSW. Nagrywający mieli świadomość, że goście zaraz się pojawią. Jeden z nich zajmował się samą instalacją, drugi na czas zameldował mu, że pora kończyć, bo rozmówcy właśnie nadchodzą. Nagrania nie zarejestrowano zatem "przypadkiem", z marszu i jak leci, jak rejestrują dźwięk czarne skrzynki. Nawet jeśli podsłuch był zainstalowany na stałe - przed tą akurat rozmową nagrywający go sprawdzili.
Nagrywający wiedzieli, z kim mają do czynienia. Nawet ktoś niezorientowany w polskim życiu publicznym wie zapewne, jak wygląda szef MSW czy prezes NBP. Na pewno wie to zaś obsługa restauracji, gdzie VIP-y bywają stosunkowo często.
Czemu wymieniam obsługę? Bo autorów nagrań należy szukać wśród osób, których obecność w bezpośrednim sąsiedztwie VIP-roomów nie budziła niczyjego zdziwienia, i to tuż przed samą rozmową np. szefów NBP i MSW. W grę wchodzi więc sama obsługa lokalu lub osoby towarzyszące rozmówcom. Nawet inni goście lokalu zwróciliby tam, sądzę, uwagę, choćby oficerów BOR. Być może mógł się w pobliże VIP-roomu przedrzeć niezauważony ninja... ale raczej nie dwóch.
Ktoś mógłby na powyższym oprzeć łatwe stwierdzenie, że nieudolność podsłuchujących (faktycznie, nie robi wrażenia profesjonalizmu puszczenie w świat nagrania z podsłuchu, na którego wstępie nagrało się siebie samego) - obala tezę premiera o próbie przeprowadzenia przy pomocy nagrań z ukrycia zamachu stanu. Ot, partanina dorabiających sobie kelnerów. Wniosek jest jednak aż tak łatwy, że bardzo łatwo podważalny.
Po pierwsze - ew. nieudolność "zamachowców" wcale nie oznacza, że są mniej groźni. Diabli wiedzą kogo jeszcze mogli nagrać, i co z zapisem zrobili. Po głębszym zastanowieniu wypada wręcz przyznać, że nieudolność potrafi być nawet groźniejsza od profesjonalnego wyrachowania.
Po drugie zaś - osoba, która doprowadziła do opublikowania nagrań wcale nie musi być ich autorem. Bez trudu można sobie wyobrazić, że nagrania dokonał ktoś, kto nie do końca zdawał sobie sprawę ze znaczenia jego treści, w związku z czym niespecjalnie dbał o zabezpieczenie na nim swojej anonimowości. I dalej - nie ma też problemu w wyobrażeniu sobie, że osoba, która w jakiś sposób weszła w posiadanie nagrania (kupując je, wykradając, kopiując za zgodą autora - jakkolwiek), w momencie jego publikowania staje się pierwszym zainteresowanym w odwróceniu od siebie podejrzeń. Strzępy słów, wskazujące dwóch mężczyzn na nagraniu i jego okoliczności mogą mu do tego znakomicie posłużyć. Nie było mnie tam - powie ów ktoś - bo gdybym był, na pewno byłbym zauważony. Mam zresztą alibi.
Warto przy tym pamiętać, że nagrania dokonano niemal rok temu. Konia z rzędem komuś, kto potrafi bezsprzecznie ustalić, ile razy i kto je przez ten czas przesłuchał, ile osób skopiowało, kto je od kogo i w jaki sposób przechwycił a kto komu i na jakich warunkach przekazał. W czasach, kiedy kopiowanie i przesyłanie plików trwa sekundy to niemal niemożliwe.
Można też rozważyć, czy ujawnienie nagrań nie jest misterną robotą którejś ze służb specjalnych, albo osobistą rozgrywką jej funkcjonariuszy, obecnych lub byłych. Jeśli tak, to pozostawienie na taśmie ścinków, mogących wskazać autora jest nawet nie nieświadomym, ale wręcz przemyślanym wskazaniem tropu, prowadzącego jednak wyłącznie do tych, którzy podsłuch zakładali. Na zlecenie? Być może, ale fakt, że mocodawca ujawnił nagranie w obecnym kształcie świadczy o tym, że zapewne ślad po nim samym zniknął już bardzo dawno.
Po odkryciu, że w instalowaniu podsłuchu uczestniczyło dwóch mężczyzn, zapewne związanych jakoś z miejscem rozmowy bądź samymi rozmówcami nie wynika zatem nic ponad to, że było ich dwóch.
A czy cała akcja to próba zamachu stanu, osobista zemsta, działanie służb czy komercyjny obrót materiałami kłopotliwymi, a więc szantaż - nadal nie wiemy.