Nie można było chyba wyobrazić sobie koszmarniejszego olimpijskiego konkursu skoków, i nie chodzi jedynie o to, co wydarzyło się w drugiej serii - o brak medalu. Całe zawody niestety przypominały parodię prawdziwej rywalizacji.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam zamiaru podważać sukcesu Andreasa Wellingera, który w finałowej serii skoczył fantastycznie - wyrównał rekord skoczni i został mistrzem olimpijskim. Nie będę czepiał się Norwegów - Johann Andre Forfanga czy Roberta Johanssona. Mają podium, zasłużyli i kropka.
Trudno jednak nie mieć wątpliwości do całego konkursu - pamiętajmy - konkursu czterolecia. To nie były zwykle zawody Pucharu Świata, tylko impreza, do której skoczkowie i inni sportowcy szykowali się cztery lata. A jeśli weźmiemy to pod uwagę, to musimy określić cały konkurs mianem niewypału.
Nieprzemyślane decyzje dotyczące zmian belki startowej. To choćby casus Dawida Kubackiego. Skrócono rozbieg, wiatr na chwilę osłabł i Kubacki nie mógł zrobić nic. Wcześniej w wybornych warunkach teoretycznie słabsi skoczkowie mogli sobie polecieć grubo ponad 100 metrów, jak choćby Amerykanin Kevin Bickner. W pierwszej serii chyba trzy razy z belki startowej schodził Peter Prevc, a w finale aż pięciokrotnie Simon Ammann. W międzyczasie nie mieliśmy ani jednego przedskoczka. Szwajcar, co było widać na telebimach, był coraz bardziej zdenerwowany i z całą pewnością bardziej zmarznięty.
Doszło do tego, że Wellinger zdobywał medal i odnosił życiowy sukces przy pustoszejących trybunach, bo przedłużający się konkurs zniechęcił fanów. Wiele osób opuściło skocznię już po pierwszej serii - zapewne myśląc, że druga się nie odbędzie. Sam zauważyłem jak jeszcze w trakcie rywalizacji na trybunach pojawiły się panie zbierające śmieci. To wszystko nie miało wymiaru walki o olimpijski medal. Zawody skończyły się już po północy, co jednak jest kolejnym kuriozum. Skoczkowie w niechroniących przed zimnem kombinezonach zasługiwali chyba na więcej.