"Amazing Grace: Aretha Franklin". To filmowy zapis niezwykle emocjonującego nabożeństwa gospel w niewielkim kalifornijskim kościele w 1972 roku. Nasz redakcyjny kolega Marcin Czarnobilski odwiedził to miejsce. Opisuje też atmosferę współczesnych amerykańskich kościołów, m.in. w słynnej nowojorskiej dzielnicy Harlem.
Przez dwie styczniowe noce w 1972 roku w kościele w Los Angeles znakomity reżyser Sydney Pollack rejestrował minuta po minucie przebieg koncertu gospel połączonego z nabożeństwem z udziałem "królowej soulu" Arethy Franklin.
Niemal pół wieku od realizacji dokument "Amazing Grace" trafił w końcu do kin. Wszystko dlatego, że były problemy ze zsynchronizowaniem obrazu z dźwiękiem.
Zatrudniono nawet specjalistów od czytania słów z ruchu warg, którzy mieli pomóc zgrać wizję z fonią - jednak bez powodzenia. Dopiero dzięki cyfrowej technologii udało się dokończyć montaż.
W filmie Sydneya Pollacka śledzimy przebieg tzw. "worship", czyli modlitwy, którą wypełniają oszałamiające popisy wokalne 29-letniej Arethy oraz płomienne kazania jej ojca - pastora - wielebnego C.L. Franklina.
Wszystko rozegrało się w New Bethel Baptist Church. Odnalezienie tego kościoła na obrzeżach Los Angeles wcale nie jest proste. Niepozorny, niszczejący budynek. Na pierwszy rzut oka, nic nie wskazuje na to, że właśnie w nim śpiewała światowej sławy artystka.
Żywiołowe sceny z udziałem zebranych wiernych w kościele w 1972 roku - w którym powstał "Amazing Grace" - możemy oglądać do dzisiaj. I to nie tylko tam.
Odwiedziłem również niewielki kościółek w dzielnicy Harlem w Nowym Jorku. W tych większych, organizowane są koncerty dla turystów przypominające komercyjne wydarzenia. Chciałem uczestniczyć w tradycyjnym "Sunday Service". Jest to odpowiednik katolickiej niedzielnej mszy świętej. Pomyślałem sobie, że skoro oni i ja jesteśmy chrześcijanami to powinni mnie przyjąć z otwartymi rękami, choć miałem wrażenie, że trochę wchodzę z butami w ich życie.
Początkowo czułem się bardzo nieswojo. Część zebranych podejrzanie zerkała na mnie kątem oka. Pewnie zastanawiali się, czy to nie kolejny zbłąkany turysta, który za chwilę wyciągnie telefon komórkowy i nagrywając będzie się podśmiewał z tego, co widzi.
Nabożeństwo rozpoczęło się dokładnie tak samo jak w filmie "Amazing Grace". Chór zaczął śpiewać pieśni gospel. Potem przyszedł czas na kazanie pastora przerywane dźwiękami organów, saksofonu i perkusji. Poziom ekscytacji wzrastał. Ludzie wstawali z ławek i... tańczyli. Ale to nie był zwykły taniec. "Shouting" albo inaczej "praise break" to moment, gdy osoba wierząca daje się ponieść emocjom, chce "wykrzyczeć" całym swoim ciałem radość płynącą z obecności Boga. Emocjom dałem się ponieść i ja. Podszedłem do ołtarza. Poprosiłem o mikrofon.
Biały człowiek w czarnym kościele to rzadki obrazek. Jeśli się tam pojawia to głównie z ciekawości. W dokumencie nakręconym w New Bethel Baptist Church w Los Angeles widać w pierwszych rzędach podekscytowanego Micka Jaggera, wokalistę zespołu The Rolling Stones. Jeszcze przed premierą filmu, w wywiadzie udzielonym Associated Press, tak wspominał swoją wizytę z kalifornijskim kościele: To było niezwykłe wydarzenie, hipnotyzujące od początku do końca. Niesamowity czas spędzony w kościele, którego dawno nie doświadczyłem.
Bohaterka filmu "Amazing Grace" znana jest jednak głównie z innych niż gospel gatunków muzycznych. "Respect", czy duet z Georgiem Michaelem "I Knew You Were Waiting (For Me)" - grają do dzisiaj polskie stacje radiowe.
Od dziecka marzyłem o tym, by być na jej koncert. Artystka cierpiała jednak na aerofobie, czyli lęk przed lataniem, więc mogłem zapomnieć o tym, że kiedykolwiek zobaczę ją w Europie.
Gdy natrafiłem w internecie na zapowiedź jej występu w słynnej nowojorskiej sali koncertowej Radio City Music Hall, wiedziałem, że to niepowtarzalna okazja, by spełnić swoje marzenie o zobaczeniu "na żywo" legendarnej diwy.
Niestety koncert został odwołany. W komunikacie napisano, że artystka musi przełożyć swój występ z powodów zdrowotnych. Wtedy też w amerykańskich mediach pojawiły się pierwsze doniesienia o chorobie nowotworowej Franklin. Z nieoficjalnych informacji wynikało, że cierpi na raka trzustki. Do końca nie byłem pewien, czy wystąpi. Na szczęście nie poleciałem za ocean na marne.
Gdy w końcu przyjechała do Nowego Jorku, nikt nie przypuszczał, że może być poważnie chora. Siedemdziesięciokilkuletnia gwiazda weszła energicznie na scenę w białej sukni, zrzucając z siebie swój elegancki płaszcz. Akompaniowała jej orkiestra pod dyrekcją H.B. Burnum'a, który - co ciekawe - współpracował z Marylą Rodowicz i Mietkiem Szcześniakiem.
Na widowni dostrzegłem producenta muzycznego Clive'a Davisa, który stoi za sukcesem m.in. Whitney Houston, chrześnicy Arethy. Zawsze powtarzał jednak, że piosenkarką wszech czasów jest właśnie Aretha Franklin, która podczas koncertu postanowiła oddać hołd swojej chrześnicy, wykonując brawurową interpretację utworu "I Will Always Love You".
Koncert "królowej soulu" to była uczta dla ucha, oczu, ale przede wszystkim dla duszy - jak na gatunek soul przystało. Jej potężny głos, ekspresja - to jak całym swoim ciałem, każdym gestem, mimiką na twarzy - przeżywała i wyrażała każdy swój wyśpiewany soulowy ozdobnik, sprawiało, że ciarki przechodziły po ciele.