Oglądanie wyczynów większości polskich sportowców w drugim tygodniu igrzysk nie należy do zadań łatwych. Oglądanie i emocjonowanie się nimi to już „mission impossible”.
Zaczęło się od biathlonistek. Skądinąd sympatyczne dziewczyny z karabinami nastawiały się na dobry wynik w sztafecie. My też się nastawialiśmy, bo po prostu łakniemy polskich niespodzianek. Niestety, pudło za pudłem, ślimacze tempo, odległa pozycja i mieliśmy łzy zamiast podium.
Potem łyżwiarka figurowa Anna Jurkiewicz chciała podbić kanadyjską widownię. Też nastawiała się na dobry występ. Tymczasem w programie krótkim zrezygnowała z większości trudnych skoków i zajęła ostatnie miejsce. Kanadyjczycy oklaskiwali za to Joannie Rochette. Dwa dni przed zawodami dziewczynie nagle zmarła mama, a ona ze ściśniętym sercem pojechała najlepszy program w życiu. Na razie jest trzecia.
Jedną z najbardziej obleganych olimpijskich aren jest Whistler Creekside, czyli stok, na którym odbywają się konkurencje alpejskie. Po hokeju to najbardziej emocjonujące zawody igrzysk. Ale nie w naszym wykonaniu. Agnieszka Gąsienica-Daniel wzięła udział w slalomie gigancie przez mniej więcej 20 sekund. Po czym wypadła z trasy i słuch o niej zaginął.
Panczeniści spisują się dużo poniżej oczekiwań, łyżwiarze figurowi zawiedli na całej linii, snowboardziści się skompromitowali, a "alpejka"… Przed igrzyskami w gronie kandydatów do medali wymienialiśmy trzy nazwiska – Kowalczyk, Małysz, Sikora. Jak tak dalej pójdzie z rozwojem zimowych sportów, to za cztery lata w Soczi zostanie nam już tylko Kowalczyk.