"Zespół Downa staje się nowym frontem w aborcyjnej wojnie" - pisze dziś czasopismo "New Scientist". I trudno nie przyznać mu racji. Szczególnie w Światowym Dniu Zespołu Downa. Ta wojna w Polsce trwa już od paru lat, w wielu miejscach na świecie może być jednak sporym zaskoczeniem. Wielu przedstawicielom liberalnych, nowoczesnych, tolerancyjnych społeczeństw nie przychodziło bowiem do niedawna do głowy, że można ją w ogóle prowadzić. A jednak moim zdaniem można, warto, a nawet trzeba. Między innymi po to, by w przyszłości o osobach z zespołem Downa można było mówić już bez żadnych odniesień do aborcji.
Nie chcę powtarzać tego, co pisałem na ten temat w sierpniu ubiegłego roku. Nadal się pod tym w pełni podpisuję. Dziś chciałbym się skupić na tym, co oznacza ta wojna, jakie są jej konsekwencje i czy na pewno musi być aż wojną. Osobiście wolałbym byśmy mówili o kampanii, o dyskusji, nawet o sporze. Słowo wojna wydaje się jednak - niestety - najbardziej odpowiednie. I jest to wojna na śmierć i życie. Ich życie.
Wojna o aborcję wydaje się z pewnych względów najistotniejszym wyrazem sporów naszej współczesności. Sporem o istotę naszego człowieczeństwa. Mimo uporczywych starań liberalnej strony tej debaty, dyskusja wciąż nie gaśnie, nie zamiera, nie odchodzi w przeszłość. Nawet jeśli prawo większości krajów liberalnego zachodu uznaje, że kobieta może usunąć ciążę na życzenie, wciąż jeszcze hasło "aborcja jest OK" nie zdominowało tej debaty w pełni, wciąż budzi sprzeciw. Wciąż słychać głosy tych, którzy przekonują, że nie usuwa się ciąży, tylko zabija się dziecko, tych którzy podkreślają, że nikt nie ma "prawa" tego robić. Z oczywistych historycznych względów ta debata w Polsce jest bardziej ożywiona i myślę, że bardzo uważnie obserwowana także z zewnątrz.
Mam wrażenie, że strony tego sporu nie do końca rozumieją swoje stanowiska. Nie do końca zdają sobie też sprawę z przepaści ideologicznej, jaka je dzieli. Środowiska pro-choice nie rozumieją, że obrońcy życia nie chcą tak po prostu utrudnić im życia i skazać na "piekło kobiet", że sprzeciwiają się aborcji, bo nie mogą pogodzić się z tym, że życie bezbronnemu dziecku można tak po prostu odebrać. Że z powodów głównie religijnych, ale przecież nie tylko, myśl o tym, że prawo takie zabijanie sankcjonuje, nie daje im spokoju. Że rani nie to, iż nie udało im się jeszcze postawić na swoim, ale to, że do - ich zdaniem - jawnej zbrodni dochodzi. Nie jest to przy tym żadna dewocja tylko głębokie wewnętrzne przekonanie, co jest słuszne, a co nie. Przekonanie, że każdy człowiek zasługuje na szansę.
Prolajferzy z kolei w dalszym ciągu traktują zwolenników dostępności aborcji, jako cynicznych rzeczników lewackiego postępu, społecznej inżynierii, którzy chcą po prostu naruszyć tradycyjny system wartości. Tymczasem, jak sądzę, w istotnej części przypadków środowiska pro-choice w ogóle już do tego tradycyjnego systemu wartości się nie odnoszą. Ja nawet wierzę, że one nie tylko mówią, że to nie dziecko tylko płód lub zlepek komórek, ale nawet szczerze w to wierzą. Tak jak jednym nie mieści się w głowie, że można życia dziecka nie chronić, tak drudzy są przekonani, że nie ma tam nic do ochrony. Chcąc rozmawiać na ten temat, spierać się, trzeba to moim zdaniem uznać, trzeba tę przepaść zauważyć, nawet jeśli w Polsce sytuacja nie zaszła jeszcze tak daleko, jak na zlaicyzowanym Zachodzie.
Właśnie dlatego dyskusja o dzieciach z zespołem Downa, ów nowy front walki o aborcję, jest tak istotny. To w tym przypadku środowiska liberalne, noszące w tę i z powrotem sztandary z hasłami wolności, różnorodności, tolerancji, ochrony najsłabszych, trafiają na mur już nie tylko ideologiczny, ale wręcz logiczny. Skoro gotowe są rozczulać się nad losem psów, kotów, koni, chomików, drzew, dlaczegóż nie mogą z sympatią pochylić się nad losem dzieci, które mają tylko jeden chromosom za dużo? Odpowiedź jest oczywista. Jeśli ktoś przekona się, że życie osób z zespołem Downa jest godne i ważne, może zacząć się zastanawiać, czy w przypadku płodów i "zlepków komórek", potencjalnie całkowicie zdrowych, nie jest aby podobnie. Stad już tylko krok do wątpliwości. A żadnych wątpliwości front pro-choice sobie nie życzy.
Przy okazji Światowego Dnia Zespołu Downa Fundacja "Jeden z Nas" zaprezentowała specjalny raport o problemach rodzin dzieci z zespołem Downa w Polsce. Warto go znaleźć na stronie fundacji i przeczytać, jeśli chce się wiedzieć więcej o tym, jak naprawdę wygląda ich sytuacja. A szczególnie, jeśli realnie może się w tej sprawie coś zrobić. Raport, opracowany na Uniwersytecie Jana Pawła II w Krakowie, powstał w oparciu o badania 400 rodzin z całego kraju. Nie jest wesoły. Wskazuje m.in. na poważne luki w systemie ochrony zdrowia, dyskryminację z jaką dzieci z zespołem Downa i ich rodzice zderzają się ze strony nauczycieli i pracowników służby zdrowia, bariery edukacyjne i zawodowe, brak odpowiedniego wsparcia psychologicznego i bardzo niską jakość opieki duszpasterskiej. Ale są tam też pozytywne informacje, mimo poważnych problemów rodzice dzieci z zespołem Downa mają wysokie poczucie szczęścia i satysfakcji życiowej, a obecność tego dziecka w większości przypadków stabilizuje i wzmacnia rodzinę. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale bywa tak często. Tylko 7,7 proc. tych dzieci wychowują samotni rodzice, prawie 86 proc. wychowują rodzice w związku małżeńskim.
Niezależnie od tego, czy zakaz aborcji eugenicznej zostanie w Polsce wprowadzony, czy nie, w oparciu o ten raport powinno się przeprowadzić realną dyskusję o tym, jak państwo może i powinno rodzinom dzieci z zespołem Downa pomóc, jak może i powinno pomagać rodzinom innych niepełnosprawnych dzieci i dorosłych. Bo walka z aborcją to jedno, ale potrzebna jest też wymierna solidarność z osobami w potrzebie. Wszystkich nas powinno być stać na życzliwość i uśmiech, ale trzeba zrobić dużo, dużo więcej.
(m)