Ojczysta nasza mowa pojemna jest i wieloznaczna. Wykorzystałem to w tytule pakując weń ambiwalentny sens. Te trzynaście liter tworzy dwa wyrazy, z których pierwszy jest internetowym anglicyzmem, oznaczającym nienawistny komentarz, a drugi nazwiskiem bardzo znanej polskiej powieściopisarki, jeszcze bardziej rozsławionej w literackim salonie dzięki tegorocznej nagrodzie NIKE za grubą księgę "Księgi Jakubowe". Jednak takie wyjaśnienie to ciągle za mało właśnie ze względu na dwuznaczność polszczyzny, języka dziwnych przypadków i osobliwych związków. Bo czymże jest ten "hejt Tokarczuk"? Czy chodzi o nienawistną mowę pod adresem artystki słowa? Czy też odwrotnie: mowę nienawiści autorstwa tejże twórczyni? Któż to wie? Kto o tym zdecyduje?
"Literatka" na ten przykład, na przekór językowej ofensywie feministek, preferujących żeńską "her-storię" w opozycji do świńskiej męskiej szowinistycznej "his-torii", wciąż nie może stać się "kobietą piszącą". "Literatka" pozostaje "szklanym naczyniem, z którego pije się wódkę", mimo że czynią to przecież dzisiaj zarówno (i równo) panowie jak i panie. To niesprawiedliwe, nie-genderowe i niefajne. Fajna Polska ma swoją "her-storyczkę" i jest nią właśnie Olga Tokarczuk. Nasza wieszczka nie-narodowa bywa konfabulującą fabularyzatorką. (Od "fabula rasa" - literackiej tablicy niezapisanej, czystej, nieoczywistej, więc zapełnianej dowolnością własnej wyobraźni, cudnymi manowcami swoich domysłów i cudzego bredzenia). Pani Olga pragnąc swym wymysłem zabłysnąć stała się ojkofobką.
Gromić zaczęła więc rytualnie słynną na cały boży świat wszechpolską ksenofobię. Ojkofobia i ksenofobia - to dwa słowa greckiego pochodzenia. Czymże jest ksenofobia, tłumaczyć nie będę, bo to już słowo dogłębnie objaśnione w ciągu ćwierćwiecza pedagogiki wstydu, kursu dla "polish dummies" (polskich "bystrzaków"), w wykonaniu światłych wychowawców z chederu "Gazety Wyborczej". Gorzej znane jest pojęcie "ojkofobii", dlatego sięgnijmy tutaj po definicję wybitnego filozofa, brytyjskiego myśliciela konserwatywnego Rogera Scrutona. Termin ten wywiódł on z dwóch greckich wyrazów: "oíkos", czyli "dom, środowisko" oraz "phóbos", co znaczy "strach, wstręt". Casus Olgi Tokarczuk jest według mojej - podkreślam amatorskiej - diagnozy niemal kliniczny.
Abstrakcyjne te terminy i brzmiące tak obco staną się nam całkiem bliskie, kiedy przeanalizujemy konkretną sytuację. Oto fotografia: Olga Tokarczuk - fajna pod każdym względem, i urody i dreadlockowej koafiury i uczesanych poglądów- dumnie pokazuje dyplom z napisem "Nike", a nie jest to znak producenta akcesoriów sportowych, ale salonu literackiej konfekcji. Dla odróżnienia oraz wyróżnienia w drugiej dłoni pierwsza dama politpoprawnej literatury, diva naszej zdrowej epiki, dzierży nobilitującą statuetkę. A obok tej żywej alegorii fajno-Polki stoi żyjący człowiek-statua, monument demokracji na okrągłym jak stół rynku Agory, współczesny Wieszcz o inicjałach autora "Dziadów", też "z matki obcej" i "krew jego również dawne bohatery" tyle, że Kominternu, Żydokomuny.
On sam - żeby nie było, że go tu bŻydko przezywam - tak jasno, klarownie i niepoetycko określił niegdyś swoją rodową tożsamość: Środowiskiem, z którego pochodzę, jest liberalna żydokomuna. To jest żydokomuna w sensie ścisłym, bo moi rodzice wywodzili się ze środowisk żydowskich i byli przed wojną komunistami. Być komunistą znaczyło wtedy coś więcej niż przynależność do partii to oznaczało przynależność do pewnego języka, do pewnej kultury, fobii, namiętności. Niejednokrotnie spierając się z moimi kolegami, którzy wywodzili się z podobnego środowiska właśnie w kontekście dyskusji o mojej książce — mówiłem im: zastanówcie się, jak trudno jest wam wziąć się za łeb z syndromem żydokomuny. Aj trudno! Od wyznania minęły 32 lata i ten łeb wciąż odrasta.
Jeden słynny cytat Michała Cichego mówi mi wszystko: W "Gazecie Wyborczej" miałem zupełnie innego mistrza, płci żeńskiej, czyli Helenę Łuczywo. (...) Misja Heleny, która jest stuprocentową Żydówką, polegała zawsze na chronieniu polskich Żydów przed jakimkolwiek złym losem. To zadanie wykonała w stu procentach. Była komendantką ŻOB w latach 90. Nie można się dziwić, że ona ze swoim zapleczem kulturowym i genetycznym nie była specjalnie wrażliwa na to, że mordowano księży po 1981, czy że generał Fieldorf był ofiarą mordu sądowego, w którym brała udział sędzia Wolińska. Misją Łuczywo było ratowanie sędzi Wolińskiej i wszystkich, obojętnie jak zapisanych w historii Polaków żydowskiego pochodzenia przed jakimkolwiek nieszczęściem.
Kontekst jest istotny, jeśli nie najistotniejszy, i to dlatego przywołuję tu znane cytaty, wielokrotnie już publikowane. Może nie każdy chce je publikować, może dla wielu są tak stereotypowe jak samo określenie Żydokomuna? Jednak przecież nie są to opinie ludzi spoza tej elitarnej grupy, to są słowa płynące wprost z "matecznika" tego środowiska, więc co? Nie cytować? Ignorować? Uznać za prowokację? Jeśli nie polityczną, narodową, to chociaż intelektualną. Przyjmuję zatem, że Oni prowokują ... mnie do myślenia, że pragną żebym snuł te refleksje, nie chcą mnie kneblować, wykluczać, cenzurować, piętnować, stygmatyzować. To dlatego piszę ten felieton, układam publicznie sprawy w swej głowie, pojąć się staram to, co na pierwszy rzut oka wydaje mi się ... niepojęte.
Obejrzę więc raz jeszcze uważnie ceremonię wręczenia środowiskowej nagrody literackiej Oldze Tokarczuk i wczytam się w słowa pisarki, które tak mnie poważnie zastanowiły: Wymyśliliśmy historię Polski jako kraju tolerancyjnego, otwartego, jako kraju, który nie splamił się niczym złym w stosunku do swoich mniejszości. Tymczasem robiliśmy straszne rzeczy jako kolonizatorzy, większość narodowa, która tłumiła mniejszość, jako właściciele niewolników czy mordercy Żydów. (...) Nie odrobiliśmy lekcji, teraz to widać wyraźnie. Zamietliśmy pod dywan pogromy w czasie wojny i po jej zakończeniu, wyparliśmy się własnej winy, zaczęliśmy sobie snuć uspokajające opowieści o tolerancyjnej Polsce, o pięknej wielokulturowej zgodzie na polskich Kresach. Śpiewamy sobie tę kołysankę od kilkudziesięciu lat, a tu - koszmarne przebudzenie, okazuje się, że to wszystko prawda: jesteśmy rasistowskimi ksenofobami.- Tokarczuk dicit. Pierwszym mym odruchem był bunt, a potem chęć hejtu.
Fizjologia z kolei podpowiadała mi inną, postponującą reakcję. Jednak kultura nie pozwoliła mi na taki rodzaj lekceważenia. W końcu mamy do czynienia z osobą kulturalną, która najgorsze wyzwiska, najpodlejsze insynuacje i najbardziej tchórzliwe, konformistyczne intencje potrafi ubrać w elegancką składnię i słownictwo, pozory prawdy i osobistej odwagi. To trochę jak z młodzieżową stylizacją, pseudo-undergroundowym emploi, rastafariańskimi dreadlockami na głowie poważnej przecież białogłowy, nadwiślańskiej pisarki średniego pokolenia. Salon pełen dworaków zawsze jednak słynął z takiego epatowania nowinkami, mizdrzył się i pindrzył, pudrował i nakładał peruki. Dlatego zamiast wulgarnego hejtu, plucia i olewania, staram się tu przemawiać polszczyzną literacką i w dobrym gatunku.
Ostatecznie jednak nie ja będę stawiał sobie cenzurki. Mam tylko taką nadzieję, że ten mój felieton tak, jak i poprzednie wpisy, będą oceniać wyłącznie Czytelnicy, a nie prawnicy pani Olgi Tokarczuk i pana Adama Michnika. Taką bowiem przyjęli oni metodę w ściganiu zarówno swoich wrogów i nienawistników jak -moim zdaniem- zwykłych przeciwników i polemistów. Dlatego, z ostrożności procesowej, na określenie postaw charakterystycznych dla nich obojga i ich środowiska użyłem eleganckiego, greckiego słowa "ojkofobia". Roger Scruton tak o niej pisał: "Obrońca "wielokulturowości" znajduje się w stanie buntu przeciw ustalonemu porządkowi: cierpi na patologiczną ojkoƒobię, nienawiść do swojego domu. Jest to patologiczna odraza a często nienawiść do własnej wspólnoty.
Bardzo ciekawe jest przy tym sprzężenie dwóch sprzecznych uczuć. Scruton dopowiada, że ów piewca multi-kulti kultywuje jednocześnie rozwiązłą ksenofilię, czyli umiłowanie do obcych kultur, które wybiera w supermarkecie postmodernizmu i bawi się nimi jak dziecko przerzucające kanały w odbiorniku telewizyjnym. Obce kultury widziane są zawsze przez sentymentalną mgiełkę. Tak właśnie - w mojej opinii - Tokarczuk bawi się naiwnymi filosemickimi stereotypami w "Księgach Jakubowych". Dzieło to jest kolejnym w twórczości pisarki wyrazem fascynacji postaciami "Obcych". Tym razem głównym bohaterem Tokarczuk jest samozwańczy żydowski Mesjasz Jakub Frank - "Inny" nomen omen, bo "frank", "frenk" znaczy dosłownie "obcy", zmieniający miejsce pobytu.
Książka ta w mojej ocenie warta była wyróżnienia ze względu na jej walory literackie. Nie miejsce tu i czas na analizę tej polifonicznej powieści. Obiecuję Czytelnikom taki tekst. Ten felieton jest o czymś innym, Innym jako fetyszu dla środowiska polskich "ojkofobów". Dla nich wszystko, co jest w naszej historii rozbijackie, zbuntowane, heterogeniczne wobec paradygmatu Polak-katolik od razu budzi aplauz. Z drugiej strony to, co spaja polską wspólnotę, łączy więzami narodowej tradycji i religijnej ortodoksji budzi wyraźną niechęć, jest piętnowane i wyszydzane. Na szczęście ci histeryczni historiografowie nie mają w Polsce monopolu na wiedzę, traktowaną jak gnoza, z manichejskim podziałem na ideologiczne skrajności: oświecone dobro i zło Ciemnogrodu.
Akcja "Gazety Wyborczej", która na pierwszej stronie (sic!) wykrzyczała złowieszczy tytuł artykułu Magdy Piekarskiej "Przedwyborczy hejt wobec Olgi Tokarczuk", jest w mojej opinii przejawem stereotypowej pedagogiki Wiedzących. Inaczej cytowanie nienawistnych komentarzy z sieci trzeba by potraktować jak prymitywny zabieg marketingowy w celu nagłośnienia nagrodzonej powieści. Nie wierzę w to. Mnie by nie przyszło do głowy, żeby internetowymi wyzwiskami pod moim adresem reklamować swój tomik o Smoleńsku pt. "13 załączników". Trzeba jednak przyznać, że rynek wydawniczy w Polsce kwitnie i bez promocji trudno dotrzeć do czytelników. Tym bardziej, że w grę wchodzi oprócz ‘product placement’, także ‘idea placement’, jako element ostrej walki o rząd dusz.
P.S.
Bardzo trafną analizę wypowiedzi Olgi Tokarczuk przeprowadził bloger "foros" na portalu kontrowersje.net. Tu znajdziecie ten wpis. Polecam!