Wszechobecny brexit ma nową metaforę. Jej autorem jest znany z poczucia humoru premier Wielkiej Brytanii, Boris Johnson. Tym razem dostrzegł ją w oddalonej o 200 metrów od wybrzeża Biarritz skale. Dziś głowi się nad nią cała Europa, analizują ją znani komentatorzy. Ale czy poczucie humoru szefa brytyjskiego rządu skruszy biurokratów w Brukseli, czy może tylko poprawi mu humor w przekonaniu o własnej inteligencji? Wielka Brytania ma opuścić Unię Europejską za niewiele ponad dwa miesiące. To wcale nie dowcip.
Możni tego świata ładowali baterie w restauracjach Biarritz, tymczasem Boris Johnson poszedł pływać. Do morza, choć z pewnością hotelowy basen był bardziej komfortowy. Ale Boris lubi wyzwania. W towarzystwie ochroniarzy opłynął niewielką wysepkę, po czym wyszedł na brzeg, a wraz za nim metafora.
Przy pierwszej sposobności podzielał się nią z dziennikarzami: Patrząc stąd nie widać, że w tej skale jest potężna dziura, przez którą można przepłynąć. Więc mówię moim parterom z Unii Europejskiej - możemy znaleźć wyjcie z impasu, ale nie da się tego zrobić siedząc na plaży.
W pewnym sensie ma racje. W umowie brexitowej, która zaakceptowana została jednogłośnie przez pozostałe 27 krajów Unii Europejskiej jest szczelina, ale widzi ją jedynie Izba Gmin, która trzykrotnie odrzuciła porozumienie z Brukselą. Metafora czy miraż? Faktycznie dziura w skale, czy żółta plamka w oku premiera?
Tą szczeliną jest tzw. Irlandzki backstop - nowomowa, która powstała dla potrzeb brexitu. To mechanizm, który zapewnia, że po wyjściu Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty, Zielona Wyspa nadal wolna będzie od zasieków i kontroli celnych, jakie muszą się znajdować na każdej unijnej granicy.
Teoretycznie i praktycznie, nie powinna się różnić niczym od tej dzielącej Polskę i Ukrainę, ale zarówno Londyn jak i Bruksela doskonale wiedzą, że to niemożliwe. Powrót fizycznej granicy podzieliłby Irlandczyków - Ulster i Republikę, katolików i protestantów. Dokładnie te podziały były przyczyną bratobójczych walk, które w ciągu trzech dekach pochłonęły na Wyspie ponad tysiąc ofiar.
Ludzie przestali się zabijać dopiero po podpisaniu Wielkopiątkowego Porozumienia - a to niemały sukces! Od tego czasu w rządzie Irlandii Północnej zasiadali nacjonaliści i zwolennicy Korony, rojaliści i republikanie, w końcu, katolicy i protestanci. Wszyscy mogli wspólnie decydować o jutrze.
Johnson pragnie, by Bruksela uniosła się z metaforycznej plaży, weszła do metaforycznego morza by odkryć metaforyczna dziurę, przez którą wspólnie z Londynem może przeprawić się na drugi brzeg brexitu. Problem w tym, że negocjujący warunki wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii przeprawiają się na ten magiczny brzeg od trzech lat.
Bruksela go dostrzegła, nazwała i wspólnymi silami Wspólnoty przygarnęła do serca. Londyn nadal udaje, że spowija go mgła i maligna. Bez mechanizmu chroniącego zdobycze Wielkopiątkowego Porozumienia, porozumienie brexitowe nie istnieje.
Unia dba o swoje dzieci. Tym dzieckiem szczególnej troski jest dla niej irlandzka Republika. Ona przecież nigdzie się nie wybiera. Nie zamierza pójść śladami Wielkiej Brytanii, a może na brexicie wiele stracić i niewiele zyskać. Właśnie dlatego szef rady europejskiej Donald Tusk, wielokrotnie i z niemałym poczuciem humoru, dawał do zrozumienia, że nie ma zdanej plaży ani skały. A tym bardziej szczeliny, przez którą można sobie popływać. Zawarta umowa jest nie do ruszenia.
Niedawne wizyty Johnsona w Berlinie i Paryżu mogą napawać go ostrożnym optymizmem. Obie stolice powiedziały wyraźnie - jeśli przedstawisz nam sensowne propozycje, będziemy miały uszy otwarte. Brama Brandenburska i Łuk Triumfalny zamieniły się wielkie anteny. Tak przynajmniej widzi to premier.
Po powrocie na Downing Street, Boris Johnson narobił sporo szumu, bijąc bęben nadętych nadziei. Ale prawdą jest, że nie istnieje technologia, która pozwoliłaby na płynny przepływ towarów i ludzi na irlandzkiej granicy, spełniając unijne wymogi i nie zaburzając współpracy Belfastu i Dublina.
Jeśli wierzyć innym doniesieniom, które podczas szczytu G7 docierają z brytyjskiej świątyni władzy, Boris Johnson już teraz zastanawia się nad zwołaniem przedterminowych wyborów parlamentarnych. Niewykluczone, że gotów jest nawet zawiesić prace parlamentu by zrealizować brexit. Najpierw taktycznie chce przegrać głosowanie nad wotum nieufności w Izbie Gmin, a następnie pokonać opozycję w wyborach i zrealizować brexit.
Jego poprzedniczka, Theresa May, już raz się przeliczyła w podobny sposób, będąc w identycznej jak on sytuacji - premierem z nadania, a nie z wyboru. Zwołała wybory, by zwiększyć przewagę konserwatystów w Izbie Gmin i bez zadyszki wprowadzić berxit. W rezultacie straciła parlamentarną większość, a w ostateczności, stanowisko premiera. To dopiero byłaby metafora dla Johnsona.
Metafory są chwytliwe. Dowodzą inteligencji autorów i dają do myślenia. Unia Europejska dopiero przyzwyczaja się do nowego premiera z Londynu, który jest biegunem północnym, tam gdzie Theresa May była Antarktydą. Trudno o bardziej imponujący zestaw przeciwieństw, które różnią tych polityków.
Johnson ma charyzmę i poczucie humoru, potrafi porwać za sobą ludzi. Theresa May była sztywna i kostyczna, ale pełniła swe obowiązki z dużym poczuciem obowiązku i odpowiedzialności. Brexit wymaga od brytyjskiego przywódcy wszystkich niezbędnych cech. Nie jest wybiórczy i nie idzie na skróty - jak przystało na największy problem przed jakim stanęła Wielka Brytania od zakończenia drugiej wojny światowej.
Brexitu nie rozwiąże radosna kąpiel u wybrzeży Biarritz, ani zimny prysznic w Brukseli. Potrzebuje odpowiedzialnej wyobraźni. A ponad wszystko zdrowego rozsądku.