Jeden z najbardziej doświadczonych polskich siatkarzy - Paweł Zagumny wydał niedawno biografię "Życie to mecz". Wieloletni rozgrywający reprezentacji wspomina początki swojej kariery i największe sukcesy w biało-czerwonych barwach. W rozmowie z RMF FM wspomina między innymi zeszłoroczne mistrzostwa świata: "Przed pierwszym meczem na Stadionie Narodowym nogi rzeczywiście się pode mną ugięły" - przyznaje Zagumny.
Patryk Serwański: Książka napisana po 20 latach kariery zawodniczej to z pewnością spore wyzwanie. Jak wraca się do wspomnień, różnych sytuacji sprzed lat? To łatwy czy trudny proces?
Paweł Zagumny: 20 lat to kawał czasu, a mówię tylko o seniorskiej siatkówce. Razem z czasami juniorskimi to już ćwierć wieku. Niełatwo było sobie wszystko przypomnieć. Posiłkowałem się ściągami, czyli wycinkami z gazet sprzed lat. Podpytywałem też kolegów o różne sytuacje. Czasami wersje się różniły, ale wybierałem tą właściwą. Były w trakcie tych 20 lat wzloty i upadki. Na pewno początek kariery reprezentacyjnej to nie były dobre lata. Dostawaliśmy dość ostro od wszystkich. Później było lepiej, ale medali nie zdobywaliśmy. Wszystko zmieniło się dopiero z przyjściem trenera Raula Lozano w 2005 roku. W tej książce starałem się pisać o siatkówce i moim życiu z lat młodzieńczych. Było łatwo i przyjemnie, bo taka miała być ta książka. Miała pokazać, jaką drogę trzeba obrać, aby dojść do sukcesu i czego nie robić, by porażek było jak najmniej.
"Życie to mecz" jest książką dla kibiców, którzy mogą pana lepiej poznać i trochę powspominać. A czy jest też w jakimś sensie poradnikiem dla młodego sportowca, który wchodzi w ten dorosły, sportowy świat?
Czy to ma być poradnik? Na pewno trochę tak. Patrzę na młodych rozgrywających i ich wybory i mogę powiedzieć, że w kilku przypadkach bym tak nie robił. W wieku 18 lat grałem w Czarnych Radom. Miałem szczęście, bo starszy kolega złapał kontuzję. Teraz młodzi siatkarze wybierają siedzenie na ławce rezerwowych w dobrym klubie niż granie w słabszym. Takie wybory bym odradzał i otwarcie o tym piszę. W każdej profesji niezbędne jest poświęcenie. Czy jest się wybitnym bankowcem, czy sportowcem - trzeba dużo pracować na sukces.
Przez lata to pana oceniano jako wybitnego rozgrywającego, jednego z najlepszych, albo najlepszego na świecie. Jak pan to ocenia z pewnej już perspektywy?
To była taka wisienka na torcie. Najważniejsze były drużynowe zwycięstwa, które dawały dużo pewności siebie. A to nieodłączna cecha dobrego grania. Najważniejsze są praca i trening, ale pewność siebie pomaga w dobrej grze. Ja zawsze twardo stąpałem po ziemi. Nie zachwycałem się tymi nagrodami i wyróżnieniami. Chciałem robić swoje i wygrywać. Być może właśnie to przekładało się później właśnie na nagrody.
Książka jest okazją, żeby w pełni opowiedzieć o wielu sprawach? Po meczach kadry podczas rozmów w mixed-zonie często odpowiadał pan na pytania w takim żołnierskim stylu - krótko, bardzo zwięźle. Teraz poznamy bardziej wygadanego Pawła Zagumnego?
Książka po to jest, by troszkę się otworzyć. A po meczach nieraz człowiek nie ma czasu albo chęci, żeby rozmawiać - stąd zdawkowe odpowiedzi. Często też pytania są takie, że chcesz się tylko odwrócić i odejść. Starałem się zawsze być konkretny. Zawodnicy mają grać, a nie ładnie mówić przed mikrofonem. Czasami trudno jest coś wymyślić, szczególnie po bolesnej porażce.
Kiedy przez lata brakowało panu sukcesów z reprezentacją, pojawiają się momenty zwątpienia, rezygnacji? Odczuwał pan to?
Grając w reprezentacji od 1995 roku czekałem 10 lat na sukces. Nie ocieraliśmy się nawet o podium. Nie było się łatwo zebrać w wakacje i jechać na kadrę. Byłem jednak bardzo młody i chyba to pchało mnie do reprezentacji. Chciałem zbierać doświadczenie i wierzyłem, że kiedyś karta się odwróci.
Mistrzostwo świata przyszło po kilku innych sukcesach już pod koniec kariery. Po takim finale i takim sukcesie nogi się uginają, czy tak doświadczony zawodnik jak pan hamuje te emocje?
Jeżeli podchodzisz do tego bez emocji to znak, że czas kończyć karierę albo w ogóle jej nie zaczynać. Przed pierwszym meczem na Stadionie Narodowym nogi rzeczywiście się pode mną ugięły. W korytarzu modliłem się, żeby wbiegając na prezentację nie potknąć się o żaden kabel. Emocje były duże. Opanowaliśmy je szybko i zagraliśmy dobry mecz. Za to emocje po finale są nie do opisania. Pierwszej minuty po końcu spotkania zupełnie nie pamiętam. Przypominałem sobie dopiero po obejrzeniu filmu.
Te mistrzostwa potwierdziły to, co wiemy od lat, że w Polsce siatkówka traktowała jest wyjątkowo. Była tak traktowana jeszcze przed wicemistrzostwem świata z 2006 roku. Na mecze kadry niełatwo kupić bilety. Na drugim biegunie mamy Bułgarię - na mistrzostwach Europy hale świeciły pustkami. Pan przez blisko 20 lat widział z bliska tą rodzącą się modę na siatkówkę.
Na początku brakowało hal, siatkówka nie była tak popularna. Ludzie nie mieli gdzie przychodzić. Na meczach międzynarodowych było tysiąc, dwa tysiące osób. Nie graliśmy też z potentatami. Kiedy weszliśmy do Ligi Światowej, dużo się zmieniło. Było widać, że kibice czekali na dobre mecze i zwycięstwa. W siatkówce pojawił się sponsor, pojawiły się media i wzrosła popularność. Od 16-17 lat na meczach kadry nie ma wolnych miejsc. Zadziałała magia telewizji i renoma rywali, z którymi zaczęliśmy się mierzyć.
Przyszły sukcesy, przyszły i imprezy, na których mogliście świętować. Pamiętam rok 2009 i lotnisko w Izmirze - poranek po finale mistrzostw Europy. Bawicie się wspólnie z Francuzami, gra muzyka puszczana z głośników. Do Warszawy wróciliście bardzo zmęczeni...
Przygotowania do turnieju i później już sama impreza sportowa oznaczają maksymalne skupienie przez kilka tygodni. Wiadomo - wielkie emocje. Zwłaszcza po awansie do finału, jak to było w Japonii czy Izmirze. Po finale jest oficjalna kolacja, a później świętowanie, choć czasu nie ma na to zbyt wiele. W Turcji świętowaliśmy razem z Francuzami, bo znaliśmy ich prywatnie. Zresztą mieszkali blisko nas. Było naprawdę fajnie. Wszyscy praktycznie wtedy nie spaliśmy, a odsypiać próbowaliśmy w samolocie.
Sukces, wyrzeczenia to część sportu, ale nie ma pan wrażenia, że ten kalendarz jest przeładowany? Tegoroczny sezon reprezentacyjny to musiało być coś niesłychanie męczącego. Już za tydzień startuje liga. Naprawdę nie ma kiedy naładować baterii - fizycznie i psychicznie.
Tak już jest. Łatwiej w takim reżimie jest kawalerom czy singlom. W tym roku ten kalendarz był wyjątkowo niekorzystny. Ten Puchar Świata wciśnięto trochę na siłę w dziwnym terminie. Gdyby był rozegrany wcześniej, to może zespoły grające potem w mistrzostwach Europy zdołałby się zregenerować, a tak na turnieju zagrały poniżej oczekiwań. Kłopoty dotknęły też naszej reprezentacji. Takie życie się wybiera. Jeżeli chcesz zdobywać medale, musisz cały rok być w tym reżimie. Są plusy i minusy, a wybór jest dobrowolny. Na pewno łatwiej regenerować się młodym zawodnikom, ale nawet im przytrafia się potem dołek formy w sezonie klubowym.
Wyniki kadry latem trochę rozczarowały. Udało się zdobyć medal Pucharu Świata, ale bez awansu na igrzyska. Do tego doszły słabe mistrzostwa Europy. Mimo to nikt nie krzyczy, że trzeba zwolnić trenera Antigę. W podobnej sytuacji trener piłkarzy - Adam Nawałka byłby już chyba skreślony.
To wyjątkowy rok i wyjątkowe zachowanie mediów i ekspertów. Normalnie po takich wynikach trener byłby w tarapatach. Ratuje go zdobyte przed rokiem mistrzostwo świata. Chłopaki grali w tym sezonie bardzo dobrze, ale kwalifikacji olimpijskiej nie zdobyli. Tak naprawdę sezon jest przegrany, ale medal w Pucharze Świata to zawsze medal. Jest też zbyt późno, by zmieniać trenera. Wszyscy liczą na to, że turniej w styczniu będzie już dla nas szczęśliwszy.
(abs)