"Miałem niejeden moment zawahania, że to się nie uda. Natomiast moi koledzy nie wiedzieli jeszcze, że nie da się wejść na szczyt i po prostu weszli" - mówi po zakończonej sukcesem zimowej wyprawie na Gasherbrum I lider ekspedycji Artur Hajzer. "To miłe słyszeć w zagranicznych mediach, że Polacy wrócili na zimowy tron" - dodaje. Choć - jak zaznacza - portale wspinaczkowe dawały jego wyprawie tylko 12 proc. szans na sukces.
Bartosz Styrna: Emocje już opadły po medialnym szumie, po powrocie do Polski, po zdobyciu Gasherbruma I?
Artur Hajzer: Emocje pomału opadają, jeszcze nie przestawiliśmy się na normalne tory. No i dobrze, bo jest zainteresowanie wokół wyprawy, wokół himalaizmu. Trzeba to jakoś zdyskontować, żeby program mógł działać.
Można powiedzieć, że za sprawą pańskiej wyprawy Polacy wrócili do zimowego wspinania w najwyższych górach świata, i to wspinania z sukcesem.
Nie tylko tyle, że wrócili do zimowego wspinania, bo w latach poprzednich były zimowe wyprawy, ale udało się osiągnąć sukces. Tu jest wielki przełom. To drugi ośmiotysięcznik zdobyty zimą w Karakorum. Strasznie miłe, że media zagraniczne piszą, że Polacy wrócili na "zimowy tron", czyli utrzymujemy pozycję lidera. W sumie w Karakorum były 23 wyprawy zimowe, ale tylko dwie odniosły sukces. Bój trwa od wielu lat - niedługo będzie to historia dłuższa niż zdobywanie Mount Everestu. Oczywiście tym wymarzonym celem wszystkich celów jest K2. W tym roku nie udało się wiele zwojować rosyjskiej wyprawie.
Rosyjska wyprawa zakończyła się niestety tragicznie. Zmarł jeden z uczestników.
Do tej pory sezon zimowy uważany był za bardzo bezpieczny. W ciągu tych trzydziestu lat podbojów Karakorum nie było ani jednego wypadku śmiertelnego. Ten sezon niestety był czarny. Umarł, na ogólną niewydolność układu krążenia, jeden z uczestników rosyjskich i miała miejsce tragedia na naszej górze. Zaginęło - należy założyć, że nie żyją - trzech uczestników innej wyprawy międzynarodowej.
A co zadecydowało o tym, że to właśnie pańskiej wyprawie się udało?
Myślę, że na sukces złożyły się lata doświadczeń. Analizując naszą wyprawę - na pewno zaowocowało doświadczenie lat poprzednich, na pewno bardzo ważny był sprzęt, jaki mieliśmy. Do rozwoju tego sprzętu dochodziliśmy latami. To nie są rzeczy, po które idzie się do sklepu gdzieś w Europie Zachodniej, tylko trzeba je sobie, w oparciu o firmy z przemysłu wspinaczkowego, zaprojektować i zlecić wykonanie. Kombinezony puchowe - uważam, że nie ma drugich takich na świecie, jakich my używaliśmy. Świetnie się sprawdziły. I na pewno logistyka, struktura finansowania - tu możemy być wzorem dla Europy. Wielu Europejczyków dzwoni do mnie, pyta jak myśmy to zrobili. Struktura finansowania jest bardzo ważna, ponieważ cały bagaż wyprawy trzeba wysłać, dostarczyć na lodowiec już w sierpniu-wrześniu, czyli na wiele miesięcy przed zimą, bo potem, w większej grupie porterów, tragarzy, do bazy się już nie da dojść. No i niewątpliwie zaważyły na sukcesie też motywacja i determinacja zespołu. Myśmy tam jednak walczyli te czterdzieści dziewięć dni. Było wiele chwil trudnych i bardzo trudnych - niezwykle ekstremalne warunki. Podam parę przykładów: żeby przetrwać w bazie sztorm, musieliśmy się przywiązać śrubami lodowymi do podłoża. Przyszedł taki podmuch, który oderwał od ziemi Janusza Gołębia na wysokość czterech metrów i Janusz o mało co nie spadł z takiej małej lodowej ścianki do kieszeni lodowca.
Tak, to można było zobaczyć na zdjęciu.
Tak, akurat w tym momencie, przypadkowo, to zdarzenie weszło w kadr kamery filmowej i udało się uwiecznić, gdzie był moment startu i moment lądowania tego namiotu. Odruchowo, w momencie lądowania, Janusz zdołał się złapać kamienia - przez śpiwór, przez namiot, przez wszystko - żeby nie spaść do kieszeni lodowca. Tak, że to, żeby spać w bazie i żeby była konieczność wkręcania śrub w lód i spania w uprzęży i wiązania się do tych śrub, to się w głowie nie mieści. Oczywiście, takie rzeczy robi się w alpejskich ścianach, na trudnych tatrzańskich wspinaczkach, na biwakach wiszących jakichś.
Sam początek góry był technicznie najtrudniejszy. Pierwszy etap - tak zwany icefall. No i to było kolejne pasmo nieprzerwanych przygód, bo zimą ten icefall był bardzo otworzony, bardzo uszczelniony, bardzo ruchomy - waliło się na głowę, wpadało się do szczeliny, także w tym icefallu też przeżyliśmy nie jedno. Oczywiście upadki do szczelin były. Oczywiście trzeba było to mocować w wielu miejscach linami, i tak dalej. Także wielokrotnie, kiedy wracaliśmy w górę, na naszą drogę wspinaczkową, to nie znajdowaliśmy naszych obozów, które były dobrze zabezpieczone. Nawet przykręcone do śruby lodowej wory nie wytrzymywały. Jak przychodził sztorm, to po prostu 200 kilometrów na godzinę wyrywało te śruby i po namiotach nie było śladu. To, że udało się wejść na ten szczyt, to była wielka sprawa, nie chcę powiedzieć - cud, ale wielka sprawa, żeby umieć lawiorwać między tymi sztormami, między krótkimi oknami pogodowymi - wejść na szczyt i zejść bezpiecznie.
Tak, jak pan już wspomniał - 49 dni trwała wyprawa. Czy miał pan taki moment zawahania, że "nie, to już na pewno się nie uda, trzeba się zbierać, bo już nic z tego nie będzie"?
Z tych 49 dni około 10 biwaków spędziliśmy w górnych obozach. Oczywiście, miałem niejeden moment zawahania, że to się nie uda. Ja już mam zdruzgotaną psychikę, jeśli chodzi o to, bo zaliczyłem dużo zimowych wypraw nieudanych, natomiast nie miałem takiego momentu, że trzeba się zwijać. Miałem zdecydowane nastawienie, że walczymy do końca zimy, do 20 marca, jak się nie uda, to się nie uda, ale trzeba próbować do końca. Natomiast moi koledzy może tych momentów zawahania mieli mniej albo wcale, bo to była ich pierwsza zimowa wyprawa i nie byli skażeni wcześniejszymi niepowodzeniami, nie wiedzieli jeszcze, że nie da się wejść na szczyt i po prostu weszli.
Nie uczestniczył pan w ataku szczytowym. Czy tak było od początku planowane czy jakieś inne czynniki na to wpłynęły, że pan został niżej?
Po części uczestniczyłem w ataku szczytowym. Wyszliśmy z bazy razem i sztorm nie puścił nas z obozu drugiego do trzeciego. Weszliśmy w kuluar japoński, ale z mniej więcej jednej trzeciej drogi musieliśmy zawrócić. Podczas tego podejścia ja czułem, że moje odmrożone jesienią na Makalu palce u nóg "mnie nie puszczają", bardzo szybko tracę czucie i wkładki elektryczne czy chemiczne ogrzewacze nie są w stanie mi ogrzać tych palców - to po pierwsze. Po drugie byłem jakieś 10-15 proc. słabszy od chłopaków i po cofnięciu się do dwójki zdecydowałem, że następnego dnia, gdy będzie kolejna próba, że ja już nie idę do góry. Wydaje się, że decyzja nie była zła. Szczyt zdobyty, wszyscy bezpiecznie wrócili. Everybody happy.
A jaki był stan zdobywców szczytu - Adama Bieleckiego i Janusza Gołąba - po zejściu do bazy? Bo dotarliście wszyscy we trójkę bezpiecznie do bazy, natomiast potem okazało się, że jest niewskazane, żeby obaj zdobywcy szczytu o własnych siłach schodzili jeszcze lodowcem na dół. Na ile to było poważne?
Po zdobyciu szczytu wszyscy wróciliśmy już następnego dnia, 10 marca, do bazy. Cała akcja górska przebiegła w pięknym stylu i ze względu na odmrożenia - zastanawiam się chwilę, jak je nazwać - bo nie były to odmrożenia zagrażające jakimś trwałym uszczerbkiem na zdrowiu, natomiast ze względu na zagrożenie infekcją niewskazane było, żeby wracać z bazy na piechotę lodowcem. No i może ze względu na pewien brak fachowości, nie wszyscy odbiorcy relacji z tej naszej wyprawy rozumieli ten fakt, że jakby w bazie wspinaczka się kończy. Podam taki przykład: jeżeli zdobędziemy Kasprowy i wracamy do Zakopanego, to nie wracamy do Krakowa potem na piechotę, tylko jedziemy samochodem, jakimś środkiem komunikacji. Tutaj z bazy był potrzebny środek komunikacji, który przewiózłby zdobywców, najlepiej, jakby to był jakiś transport medyczny ze względu na odmrożenia. Jedynym dostępnym jest helikopter. Podkreślić trzeba - transport medyczny, helikopter, nie akcja ratunkowa, nie, że weszli na szczyt, nie umieją zejść i rozpaczliwie wołają pomocy.
Chciałbym wrócić teraz do tych tragicznych wydarzeń, o których już pan wspominał. Trójka wspinaczy, tak jak pan mówi, zaginęła, ale niestety, należy uznać, że nie żyją. Mieliście wspólną bazę, oni atakowali szczyt oczywiście od innej strony, ale mieliście wchodzić na szczyt tego samego dnia. To było umówione wcześniej?
Mieliśmy wchodzić na szczyt tego samego dnia. To było naturalnie wymuszone przez prognozę pogody, która daje tak mało szans, że ten atak musiał się zbiec w dacie. Ale nie tylko. Chcieliśmy być na szczycie tego samego dnia, jeżeli już. Alpinizm to niebezpieczny sport. Jakiekolwiek uleganie konkurencji czy jakiejś presji mediów czy sponsorów nie służy bezpiecznemu wspinaniu się. Zarówno wyprawa międzynarodowa, składająca się z bardzo dojrzałych himalaistów jak i nasza miały tego świadomość. Żeby uniknąć tego czynnika konkurencji, komunikowaliśmy się na bieżąco, informowaliśmy o swoich planach i mieliśmy świadomość tego, że chcemy stanąć na szczycie, najlepiej tego samego dnia, żeby nie było wyścigu i tym planowanym dniem do zdobycia został 8 marca. Wyprawa międzynarodowa miała taki progres, że wydawało nam się, że oni 8 marca staną na tym szczycie. Nas huragan od strony północnej nie dopuścił do obozu trzeciego zgodnie z planem i myśmy 8 marca nie byli w obozie szturmowym i nie byliśmy gotowi do wyjścia na szczyt. Zakładaliśmy, że wyprawa międzynarodowa jest już na szczycie, a my 9 marca zrobimy jakby to drugie wejście. Stało się inaczej - wyprawa międzynarodowa przepadła bez wieści, ten zespół szturmowy. Podkreślę, że chcieliśmy wejść tego samego dnia, mieliśmy umowę - że obojętnie już, kto, o której godzinie wejdzie, uznajemy wszystkich z danego dnia za pierwszych zimowych zdobywców Gasherbruma I. Dlatego informując media bez zwłoki o naszym wejściu napisaliśmy też jedno zdanie w komunikacie, że pod szczytem jest drugi zespół i prosimy czekać na dalsze wiadomości, bo im też tytuł pierwszych zdobywców będzie się należał, jeżeli wejdą.
W tym komunikacie było napisane, że po południu 9 marca mieli atakować, czyli już wtedy wiedzieliście, że oni 8 nie byli na szczycie i mieli atakować 9. Czyli tak naprawdę do końca nie wiadomo, czy oni byli na szczycie, czy zaginęli w zejściu czy podczas podchodzenia?
Mieliśmy radiotelefony współdziałające na tej samej częstotliwości. Ten zespół międzynarodowy łączył się z nami rzadko - raz na dzień. I tak, jak 8 marca po południu byliśmy pewni, że oni mogą zdobyć szczyt, tak 9 rano zespół międzynarodowy skontaktował się z nami w momencie, gdy Adam Bielecki i Janusz Gołąb byli na szczycie. Wiedzieliśmy, że są 300 metrów pod szczytem i to był ostatni kontakt. Ich plan to było kontynuowanie wspinaczki, ale to była 9 rano, ostatni kontakt. Około 12 warunki wietrzne były już na tyle niekorzystne, że ich wejście na szczyt trzeba uznać za mało prawdopodobne. Co się wydarzyło - nie wiemy.
Co teraz z programem Polskiego Himalaizmu Zimowego, bo pan oddaje pałeczkę Krzysztofowi Wielickiemu, który będzie prowadził następną wyprawę.
Krzysztof Wielicki będzie prowadził następną wyprawę zimową na Broad Peak. Jako kierownik poprzedniej wyprawy zimowej przekazałem mu w jakimś sensie pałeczkę, ale zostaję w grze jako koordynator czy kierownik programu Polski Himalaizm Zimowy. Następne ośmiotysięczniki, które są niezdobyte zimą - Nanga Parbat, Broad Peak, nie mówiąc już o K2, to są góry trudniejsze niż Gasherbrum I. Żeby zmierzyć się z tymi celami, ten program musi się dalej rozwijać, w jakimś sensie rozrosnąć. Jeden kierownik wypraw zimowych to jest mało. Ja co roku nie dam po prostu rady jeździć zimą na wyprawy, to jest zbyt wycieńczające dla organizmu. Potrzebne są tak naprawdę dwa składy, dwóch albo więcej kierowników. Są jeszcze wyprawy letnie, które odbywają się w ramach Polski Himalaizm Zimowy - to są takie wyprawy "przygotowawcze". Teraz wystartowała wyprawa na Manaslu. Ja w ciągu ostatnich dwóch lat zaliczałem po dwie wyprawy rocznie - jedną letnią, jedną zimową. Tak się nie da. Ja muszę mieć wspomaganie. Krzysiek Wielicki, który od początku współtworzył ten program, był jego honorowym patronem, kierownikiem, zgodził się zmienić mnie w roli kierownika na następną zimę. Ja będę uczestniczył może w wyprawie letniej z następną grupą kandydatów.
To jest jaki plan?
Teraz trwa wyprawa na Manaslu, gdzie kierownikiem jest Jerzy Natkański, himalaista z dużym doświadczeniem, który uczestniczył wcześniej w wyprawach PHZ-u. Cieszę się, że ta lista nestorów z wielkim doświadczeniem himalajskim w programie PHZ się wydłuża, że koledzy z polskiego związku alpinizmu są w stanie się włączyć w szerszym zakresie. Tędy droga. Takiej góry jak Nanga Parbat nie zdobędzie się w czteroosobowym zespole, nie mówiąc już o K2, gdzie na dzień dzisiejszy góra się wydaje w ogóle nie do zdobycia. Za 3-4 lata musimy mieć zespół nie czterech, ale kilkunastu fantastycznych himalaistów, żeby się z tą górą zmierzyć.
W przypadku GI wyprawa liczyła tylko cztery osoby. Czy to jest jakiś sposób na zdobywanie tych najwyższych szczytów zimą? Podobny styl preferuje duet Urubko-Moro.
Dla takiej historycznej uczciwości trzeba dodać, że mieliśmy dwóch porterów pakistańskich wysokościowych. I - to też trzeba uczciwie powiedzieć - jeszcze aż tak dobrzy jak zespół Urubko-Moro nie jesteśmy. Urubko to jest jednak młody człowiek, który ma na swoim koncie całą Koronę Himalajów, a dla Adam Bieleckiego to był drugi ośmiotysięcznik, dla Janusza Gołębia pierwszy. Suma doświadczeń tej dwójki nie jest aż tak wielka. Pozwalam sobie domyślać się, że moje doświadczenie było tym niezbędnym elementem, który uzupełnił tę dwójkę szturmową. W tym sezonie zespołowi Urubko-Moro nie udało się wejść na Nanga Parbat, a byli w zasadzie faworytami. Na zagranicznych portalach wspinaczkowych można było obstawiać, kto ma największe szanse. Oni mieli 42 proc., a my 12. Natomiast działanie w małym zespołem ma swoją przewagę, jest bardzo dobrym stylem na takich górach, jak Gasherbrum I czy Gasherbrum II. Ale na pewno mały zespół w tej dekadzie nie jest w stanie zmierzyć się z K2.
Ta letnia wyprawa, o której pan wspomniał, to będzie wyprawa właśnie na K2?
Będzie wyprawa na K2 - dwuosobowa w składzie Adam Bielecki i Marcin Kaczkan, bez mojego udziału. Jeżeli chodzi o mnie, to przyczyna jest zdrowotna - muszą mi się wygoić odmrożenia jeszcze po Makalu. Będzie jeszcze jesień w Himalajach. Plany są nieskonkretyzowane, ale nie wykluczam, że będzie wyprawa jesienna na łatwy ośmiotysięcznik dla 2-3 bardzo dobrych wspinaczy. Trzeba, by to młode pokolenie poznawało K2, oswajało się z tą górą. Bo planujemy w dłuższej perspektywie - za trzy lata trzeba K2 zaatakować zimą.
Najbliższym zimowym celem jest Broad Peak. Co tam jest trudnego na tej górze, że ona jako jedna z trzech pozostała jeszcze niezdobyta?
Broad Peak jest zupełnym przeciwieństwem Gasherbruma I. Na GI bardzo trudny jest dół, natomiast sam szturm jest prosty. Na Broad Peaku sytuacja jest odwrotna - stosunkowo prosty jest dół, tam się bardzo szybko zdobywa wysokość. Natomiast główną trudnością jest ostatni odcinek, do samego szczytu. On się składa z trawersów, jest o wiele dalej do szczytu. I tak jak latem w ciągu kilkunastu godzin z obozu szturmowego można dojść do szczytu, tak zimą jest to niemożliwe. Trzeba gdzieś zabiwakować po drodze. Grań jest eksponowana, wystawiona na wiatr, łatwo z tej grani zlecieć. Kopuła szczytowa w Broad Peaku to jest główny problem, który powoduje, że zimą ta góra jest wyjątkowo trudna.